* * *
mój telefon się zepsuł
pękło mu serce
albo coś w tym stylu
przetrwał dzielnie
każde Twoje słowo
zabiło go milczenie
które potem zapadło
* * *
pociąg odjeżdża za kwadrans
pada
ile kropli
tyle słów chciałbym
powiedzieć
ale mogę tylko
trzymać parasol
tak
aby żadne słowo
nawet cię nie dotknęło
* * *
dzień sześćdziesiąty trzeci bez ciebie
boli tak samo
wszystko zbyt wolno
zaciera się w pamięci
śnieg zakrył drogę i pola
między jabłoniami w sadzie
przysiadły
ptaki
czarne
myśli
a ja kolejny list
piszę do szuflady
* * *
między drzewami drżące cienie
na polanie blada plama słońca
ścieżka nagle się urywa
nikt nie wie skąd dokąd
dlaczego
tylko leśne ptaki
znają wszystkie tajemnice
tajemnice
odchodzą z ptakami
ostatni dzień lata
dlaczego
tak
chłodno przemija
* * *
tak mocno
kurczowo
trzymam się zielonego liścia
i promienia słońca
a wokół mojego domu
na wilczych łapach zima się skrada
sypie śniegiem w okno
kolorowe listy w moim biurku
w suche kwiaty
zmienia
* * *
dwa tysiące lat po Chrystusie
coraz mocniej wierzę
w koniec świata
z nabitym ołówkiem
na progu domu czuwam
ostatni komunikat donosi
że rośnie
destabilizacja wyrazu
* * *
ranek w wiosce
płacze dziecko ktoś się śmieje
kobiety rozpalają ogień
mężczyźni wkrótce ruszą w pole
piję kawę
palę papierosa
w raju
pomiędzy pustynią i rzeką
na niebie coraz więcej
smug
może po samolotach do raju
może po bombowcach
* * *
kiedyś zbudowaliśmy statek
i przepłynęliśmy ocean
aż do szopy dziadka
ale potem
nam nie wyszło
Tadeusz zrobił doktorat
ze zbiórki złomu
ja spaliłem powieść
po Ryśku ślad zaginął
tylko maszt naszej łajby
zapuścił korzenie
na środku sadzawki
* * *
mam tak mało czasu
by to wszystko zrozumieć
ogarnąć co wokół
tkwię w sieci uczuć i zależności
jak mucha
czasem po wielkiej bitwie
uda się przedrzeć
na brzeg
gdzie dolina
niczym talerz pełen pomarańczy
ale pora wracać
* * *
w moim miasteczku
chłopcy bawią się klockami
młodzi budują
wieże do nieba
starszym wszystko
rozsypuje się
w rękach
najstarsi nie wierzą
że można coś
z tego ułożyć
* * *
nic się nie zmieniło
tylko brzoza posiwiała
i rzeka nie ma tyle sił
co kiedyś
a ja
trzydzieści lat
walczę ze sobą
i nie mogę znaleźć słowa
by to wszystko nazwać
co niebo gwiazdy i księżyc
porusza wokół brzozy
co słońce nad jeziorem
u jej stóp pochyla
* * *
słońca komety planety
w uporządkowanym ruchu
którym kieruje przypadek
tak naprawdę
wszystko dzieje się
w moim głęboko prowincjonalnym
jak niektórzy mówią poetycko
zapomnianym przez Boga
zakątku galaktyki
na skrzyżowaniu piątku i weekendu
na uprzywilejowanej drodze
przejechał autobus w którym mignęła
wspomniana niegdyś przez Ciebie Franciszku
piękna dziewczyna
może byliśmy sobie przeznaczeni
nie wiem
linie czasu i przestrzeni dłoni
są nielinearne
i na nic sercu mc kwadrat
wszystko jest w uporządkowanym ruchu
którym przecież
kieruje przypadek
wiem tylko że poczułem coś na kształt żalu
słonecznie i bezszelestnie zamknęła się kolejna
z bram
u których z modlitwą o sens siebie stoję
a może to zabolało
że ta chwila nie ma żadnego znaczenia wobec faktów
że 110 pięter spadło nam na głowy
a Katherina zmiotła Nowy Orlean
dodałem gazu mój samochód
przetoczył się przez skrzyżowanie
jechałem drogą trzeciej kategorii
między ścierniskiem i więdnącym lasem
przez biografię starego
coraz starszego mężczyzny
i z każdą chwilą byłem coraz bardziej obojętny
na wszystko
naprawdę
mówię to bez ironii