Romuald Rosiński

Wołanie przez wiatr (1)

* * *

od zapomnienia nie chcę nic ocalić
jest nieskromnością ze swojego świata
czynić perłę wielkiej nocy

w piątym dniu podróży przez pustynię
postój pod prażącym słońcem
było tu kiedyś miasto
mówię do nomada
trzydzieści pokoleń
śpi u twoich stóp

ogarnia wzrokiem morze piasku
patrzy na mnie
śmieje się


Pejzaż

było tu jezioro i błotnista zatoka
pełna hałaśliwych ptaków

przyszli ludzie
zbudowali miasto
świątynię
i szeroką drogę

potem przyszli inni
spalili miasto
zasypali drogę

zostało jezioro zatoka
cmentarz pełen ptaków


Miłość

dwa tysiące lat przed Chrystusem
małą Agade mieszkanka Uruk
pokochała Napisztima
młodego kupca

podarowała mu pierścień
by w piaskach pustyni
na wielkich wodach rzek
znalazł do niej drogę

w nocy Gutejczycy zdobyli ich miasto
ciała leżały na ulicach
krew popłynęła
strumieniem oazy

Mała Agade siostra wielkiej nocy
zhańbili jej ciało
poderżnęli gardło
milczały kamienne usta
z kamienia serca bogów

Napisztima w kajdanach
pognano do kamieniołomów
nigdy z nich nie wyszedł
choć żył czterdzieści lat

jak podają źródła
po dziesięciu latach
zapomniał skąd pochodzi
jak ma na imię
kim była jego matka

gdy umarł z głodu
inni niewolnicy
bijąc się o jego rzeczy
znaleźli srebrny pierścień

był to tani pierścień
można było zań kupić
chleba i mleka
na piętnaście dni 

Wołanie przez wiatr

nas już dawno nie ma
a jednak słyszysz nasze głosy

o zachodzie słońca
karawana na pustyni

srebrne światło księżyca
niebo do bólu otwarte

to jedno pamiętamy
niebo
księżyc
my ptaki pustyni

mówimy ci o tym
słyszysz nasze głosy
czujesz nasze serca


Relacja

rano szli na bitwę
stu mężczyzn
tańczyli spiewali
wymachiwali bronią

wieczorem wrócił jeden
starzec
dwudziestoletni
o martwych oczach


Prośba

dobij mnie
prosił wskazując
na wielką ranę w brzuchu

obejrzał się
tamci byli coraz bliżej
nie miał już sił
by go dźwigać
dawno rzucił tarczę

dobij
prosił
trzymaj ąc go za rękę

nie mógł go zabić
nie potrafił odejść

płakał
czekając na wrogów


Wiersz ulicznego poety

z krwi i błota powstałem
z prochów ulic
z kulawej mowy
z marzeń niedośnionych

sięgam wysoko
coraz wyżej
moje skrzydła nie są wielkie
nie są białe
nie są gładkie

poezją
zasłaniam się przed błotem
tłumaczę język krwi
wołam
o litość