Robert Biskupiak
 
       * * *
wiosna wybuchła
niespodziewanie
paroksyzmem zieleni wstrząśnięty
głodny
nawet nie zauważyłem
że już lato

potem pożółkły szybko
moje
za oknem krajobrazy
zgniła zieleń i
szarodzienność
nawet się nie spostrzegłem
jesień


* * *
każdego ranka zarzucam na barki
przeklęte
święte drzewo dnia powszedniego
obelżywie nazywany człowiekiem
dźwigam krzyż bezdrożem
podążam
w kierunku upragnionego wzgórza
każdego dnia
co raz bliżej
i bliżej


* * *
w letnie leniwie popołudnie
powolną strugą potu
płynie czas
po moich nagich plecach

i myśli bezmyślne
w półśnie spływają
nie wiadomo skąd
przybierając na chwilę
widzialną postać

i nie przejmując się wcale
moją nieobecnością
odchodzą gdzieś
w sobie tylko znane miejsce
w rytm kapiącej wody
z zardzewiałego kranu
i przy akompaniamencie
rozbzyczanych much


* * *
latem
dzień zmęczony upałem
zwalnia kroku
nieświadomy
kradnie godziny
nocy