Sławomir Ortyl
 
W ukryciu
Opiera się o ścianę i osuwa na posadzkę pomiędzy muszlą
a pisuarem. Kuli się. Kwili.  Kołysze, jakby był w ramionach
matki, gdy tuliła jego ból. Tak właśnie wygląda śmierć.
Pożegnanie samego siebie po kolejnym ciosie.
Gdy się narodzi, otworzy drzwi. Obmyje twarz, poprawi
garnitur i znowu do nich wróci. Bez pretensji narażających
na śmieszność. Uda, że nic się nie stało.

Ciemność
Już nie krzyczał. Nie prosił. Z trudem nawet zbierał myśli.
Że nie ma sił. To koniec. Wypalił się. Zgasł. Garść popiołu
z niego i nic więcej. Dlaczego. Dlaczego go opuścił.
Porzucił na niepokój. Na ciemność większą jeszcze niż
ta wokół. I wtedy zapaliły się wszystkie światła. Czy to jest odpowiedź?
pytał. Dobry znak? Jeden z tych, którymi przemawiasz?
Z czasem zrozumiał. Ktoś z obsługi kościoła musiał się
bać skulonego w ciemności mężczyzny.

Święto
Kiedyś jeździli autobusem do pętli. Potem ze czterdzieści minut piechotą. I w las. Teraz nie muszą. Całkiem blisko remontują most. To stamtąd przynoszą deski. Pewnie, strach większy niż w lesie. Ale zamiast wiaderka węgla jest mięso. Kilka skrzydełek i dwu-, może trzydniowe święto.  Najpierw z rosołem. Później pomidorówką. A jak jeszcze coś z tego zostanie, z sosem.

Portret
– Czy pani da radę wstać? – pyta lekarka i szybko dodaje: – Nie możemy pani znieść, bo jesteśmy dwuosobowym zespołem. – Próbuje więc usiąść. Osuwa się. Ponawia próbę. Siada.
Po chwili podejmuje kolejny wysiłek. Tym razem chce wstać. Leci z nóg. Znowu siada. Widać jednak, że już gdzieś odeszła. Na pytanie o dowód, decyzję o przyznaniu renty, wyniki robi oczy, jakby chodziło o rzeczy z księżyca. – Coś podać? – pytam, gdy w końcu wstała.
– Grzebień, żebym mogła się uczesać.

Różnice
Właśnie wybrała sukienkę z katalogu i wypełnia
zamówienie.
– Wiesz, jak mi ją przyślą – mówi z nadzieją w głosie –
zrobię rosół z wiejskiej kury i przyjmę w niej gości.
Na razie prosi o nocnik. Podaję. Czekam. Wynoszę kupę
i wracam. Leży w bezruchu, bijąc się ze zwątpieniem.
Wszystko się kiedyś wyciszy – myślę, patrząc na opadające
fusy herbaty, którą niosę z kuchni.

Sprzeczność
Dzisiaj, gdy pochylił się nad krzesłem tak, żeby czuła jego
silne ciało i przyspieszony oddech, nie otworzyła się jak
małż. Chciała. Tęskniła. Ale skuliła się tylko. Zamknęła
wokół ran. Znowu zobaczyła, jak przed tamtą kobietą
odsłaniał swoją intymność. Jak się z nią pieścił. Tulił.
Kładł rękę na jej piersiach. Łonie. Z palcem w środku. Jak
szczytowali. Zupełnie jak oni. Przed ciemnością. Braniem
czegoś na sen. Darciem zdjęć. Składaniem.
Czekaniem na telefon. Mail. Cud.
Więc wróciłeś. Wróciłeś, myślała szczęśliwa. Spytała jednak
chłodno: Dlaczego się bawisz moim kosztem?