Obok
Krajeński
|
powrót do strony głównej |
Dawid Paweł Półrolniczak |
Z cyklu: Porozmawiajmy, Frank |
Radio O’Hary dlaczego country przesypuje się przez głośniki piaskiem Dallas? w uszach już mam pola kukurydzy pyłek słonecznych linii parskanie koni i suchość szerokich dróg zmieszane zastygają woskiem popołudnie jest mętne niczym woda z sokiem cytryny w szklance stukają dźwięki gitary oraz banjo – czarne pestki nad nimi paruje księżyc by się skroplić nad Ohio już wieczór a radio nadal mieli nuklearne prerie Wyoming w pokoju stoję zanurzony po myśli a wszędzie wióry śpiewające głosem nostalgicznych kowbojów ze studia lśniące rewolwery oddali do muzeum i zamienili na mikrofony może wszyscy powinniśmy tak zrobić? zamiast konfliktu – karaoke? kto by przypuszczał że noc będzie do mnie szeptać ustami Vonndy Shepard? pejzaż ułożony ze starych zdjęć z kobietą rozpinającą zmęczenie – koronkowe i z rzeką Hudson – platynową nitką na której wisi szklane jabłko pod nieznaną konstelacją naszkicowaną plamiącym piórem siedzi Frank płynie wymyśloną łodzią z wierszy ku New Jersey a ja macham ręką – zaspaną i mącę powietrze miękkie od kwiatów zbieranych na bezsennej łące nowojorczyk tylko się uśmiecha i zarzuca swoją wędkę by wyłowić dla mnie jesiotra dobranoc Frank - śnij poematy wietrzne Pejzaż z liter chmury się kłócą na targowisku słońca domy rosną bezlistnie i biało a dookoła rozlana śmietana galaktyk gęstnieje niemo droga wchodzi po schodach dalej jest park tutaj kobieta zdejmuje stanik a dzieciaki rysują na piasku uśmiech nicości myśląc że to zabawne lecz pustka nie ma poczucia humoru samochody wiozą światło w foliowych torebkach na przyczepach wysychają krajobrazy odarte z kolorów asfalt jest miękki niczym piersi śpiącej owinięte ciepłem nie dzwoń do mnie Frank z tamtego brzegu przez słuchawkę umarli wyciągają palce po mój słuch nie pisz bo w kopertach przemycasz bezwiednie chłód nie chciałbym marznąć ani być zimny jak ty tyle przede mną czyli niewiele ale to wystarczy teraz usypuję pejzaż z liter i nie będzie to obraz przypominający płótna Kooninga czy Riversa pamiętaj Frank o mnie i czekaj z kawą zaparzoną nad naszym ogniskiem niedługo przyjdę Avenue dziewczyna zapisuje księżyc czerwonym flamastrem kartka nasiąka z drugiej strony odbija się nieregularne słońce wieczór w zeszycie pachnie alkoholem i farbą drukarską nikt nie odczyta tej nocy narysowanej niebieskim tuszem ławki rozsiadły się na chodniku niczym hipisi albo bezdomni tylko że tamci śpiewali albo rozrzucali przekleństwa a te deski przykręcone zardzewiałymi śrubami są nieme jakby umarły witryny sklepów wabią idących prześwitującymi bluzkami manekinom w bieliźnie współczuje pożądanie- ospałe plastikowa kobieta klęczy z bawełnianym kwiatem nikt z nią nie porozmawia prócz obłąkanego z dworca zastanawia mnie jedno Frank czy gdyby w dawnym Rzymie były takie latarnie które teraz połykają moje kroki to czy Seneka albo Cycero przechodziliby nad brzegiem Tybru jedząc winogrona? i pomyśleć że największa potęga drżała kiedy zmierzch się budził a przecież czerń nie tylko skrywa ostrza ale też blaski minionych lądów którym teraz szepczę dobranoc popijając kawę o smaku pustyni Kroki z przedmieścia ulica była wzdęta jak brzuch ciężarnej ale chodnik nie skrywał w sobie pulsu tworzącej się istoty szepczącej: chcę trwać niby szli ludzie a było tak gdyby to przechodziły tylko wspomnienia o nich szyby porastały nieobecnością a drzwi zdawały się mówić- wyszedłem na minutę za wieczność wrócę więc czekaj na mnie było ciepło od oddechów umarłych przez szkło było widać Petrarkę jedzącego tłustego hamburgera popijającego colę i czytającego list od Laury dalej siedział Sokrates mrożona herbata smakowała mu lepiej niż cykuta i rozmowa z Herodotem była dla niego lżejsza niż zgiełk areopagu byłem spóźniony na lunch z tobą Frank mieliśmy plastikowym widelcem wyławiać z keczupu nieznane planetoidy tajemnica istnienia nie miała być oddalona zdawać się nam miało iż kryje się pod stekiem w tej okolicy byli tylko nieobecni a ślady ich pozostawione szybko rozpadały się i niknęły nie wyłuskałem twojego spojrzenia z bezmiaru pustki stłoczonej w wąskim zejściu do podziemi tylko śpieszący się Platon wycierający palce o dżinsy powiedział że byłeś na 5 avenue i dał mi wizytówkę wyciągnął ją z flanelowej koszuli pachnącej fabryką później mijałem obecnych ale byli dla mnie bardziej nieistniejący niż tamci spod ziemi wyczytani z kart pożółkłych i tablic nagrobnych może dla tego że nic nie pozostawią albo będzie tego zbyt mało żeby kiedyś powiedzieć o nich iż byli Jesienne przemyślenia I. ciężarówka autostrada zastygła smoła dźwięków czarna linia na szkle widoku za wzniesieniem ciężkie kolby powietrza pochylają się w wilgoć pól ślady powracają kroki zostały na poboczu z kałużą światła białym korzeniem czerwona spódnica łuski ziemi na niej niecierpliwe nogi prawa dłoń woła lewa milczy w półśnie ciężarówka wiezie kciuki drzew snopy deszczu za tamtym pagórkiem zniknie z autostopowiczką na jej włosach długo jeszcze będzie topnieć senność południa II. kawa bez cukru filiżanka w porcelanie pęcznieje aromat po brzegu przesuwa się palec chwili cicho ściana wypowiedziała poszum sekund tyka puls krwawi zdjęcie wskazówka zwalnia usycha terkot minut po dwóch łykach pragnienie spala się zostaje tylko niedopałek prawa źrenica odlicza barwy krajobrazu po piątej zatrzymuje się na lewej piersi wtulonej w szalik alegorycznej brwi cytrynowym grymasie niespokojnego dziecka i zwalnianiu ulicy ziarna ludzi coraz szybciej przesypują się zostają rzeczy pozostawione nadgryzione gesty napoczęte słowa za mało by ułożyć z tego obecność III. parasole skulone rzędy pośpiechu idą w strugach kolory ciekną z ruchomych neonów migoczą lampki pulsują napisy krople reklam skapują w słoiki źrenic w których szczelnie zamknięte motyle jesieni mącą trzepotem swój półsen powidoki reflektorów żółte taksówki jak liście z dawno przekwitłym powietrzem ktoś palcem zatrzymuje wskazówkę horyzontu szala popołudnia przechyla się uspokaja się tętno deszczu sportowa kurtka zahacza o palto dalej neseser nabrzmiały cyframi inni wracają do rozłożystego ciepła ktoś zapalniczką stara się wykrzesać dotyk przykryty kartonem ma okruch zamiast snu tamci w metrze wagon nasiąka klikaniem elektronicznymi pocałunkami i zmęczeniem dla stłoczonych jest dzisiaj i zapewnione umową jutro potwierdzone podpisem jednak w każdym jest tylko tyle światła ile wystarczy by raz zapłonąć i nie całkiem zgasnąć IV. park sitowie wieżowców ciemnieją żaluzje z obeschłych gałęzi ktoś zasłonił nimi źdźbła mgieł szerokie aleje zwężają się jak zmarznięte źrenice chrust cieni oszroniony łamie się pod krokami flaga nad budynkiem przypomina o swobodzie czyli o płomieniu który trzeba osłaniać cierpliwą dłonią przed nagłym nadejściem zimna ktoś skostniałym dotykiem nakreśla na szkle przestrzeni oddech latarń kobieta z psem wydeptuje ścieżkę w zlodowaciałym eterze dziewczyna upuszcza ślad rozstania mężczyzna z dzieckiem obserwuje wiewiórkę karmazynowy poświst klonów i szarozielone migotanie jodeł ktoś płacz wtula w kołnierz dwie dziewczynki z dredami w puchowych kurtkach głęboko oddychają beztroską smak przemijania jest dla nich jeszcze nie znany mogą przechodzić przez łuny miesięcy bez liczenia utraconych wzruszeń zapomnianych twarzy V. biały kapelusz nazywali go rodeo jego twarz była jak zachodzące prerie albo piasek Dallas zmieszany z tętentem koni wędrowaniem bizonów każda zmarszczka była innym rozdziałem przemilczanej powieści to co nie wykrzyczane powraca skorupą źrenic pasek z grzechotnika i kapelusz przypominały o dawnym Johny zagubionym w gęstwinie stali bez farmy zabranej przez bank jedyne co było mu wierne to kosmyk córki i obłęd jednak skarga nigdy nie zakwitła trująco na jego opuszczonych ustach niezrozumiały blask pogodzenia się był prawie jak widmo maligny pojednać się z katastrofą jest wyzwaniem którego można nie udźwignąć VI . aleja w Chicago chciałbym rozmytym okiem oglądać białe poręcze w Chicago rdzewiejące chodniki lampiony liści rozwieszone nad powracającą jezdnią kaskady domów spadające w przepaść pejzażu i te flagi mówiące słowo wolność w różnych językach tak bym chciał przejść obok spienionych ogródków tulipanowych fontann nawet ciemne zasypianie drzew nie zbudziłoby we mnie ukłucia nie otworzyłoby zagojonej nostalgii skrawki zieleni zapisałbym oddechem może kiedyś zobaczę jesienność Chicago z rozłożystą pieśnią pod którą wędrowiec rozprostowuje zmęczenie łagodzi kontury pulsu VII. u Alison w Minneapolis siedzimy na werandzie pod butem tętno buku skrzypi preriową melodię piosenkę dawno zgaszonych ognisk i włóczących się kojotów przyniosłaś metalowy kubek kawę zaparzoną po meksykańsku twoje czarne warkocze jak cienie bizonów powoli upływają w niewidzialną elegię za nami piętrowy dom biała ściana przytwierdzona do szarej plandeki mgły wąskie prostokątne okna przymrużone od odlatującego światła i psy na listowiu pomiędzy źdźbłami blasków zieleń przysypała rdza i fiolet oderwany od horyzontu to wysokie drzewo przypomina o końcu przeciw któremu na próżno łamać ręce rysować krzykiem usta gałęzie poddały się bez buntu odchodzą jakby się budziły bez skrzącego się patosu zbędnego lamentu pokazujesz mi matę uplecioną z dyń rozłożoną na trawniku mówisz że George to zostawił by ptaki wypełniały pustkę po nim swoim gwarem przytulam Alison czekamy aż wszystkie migotania ustaną a lampkę wieczoru wypełni bielą elektryczność i przy tym świetle porozmawiamy o naszych niepokojach przycupniętych w przedpokojach warg VIII. …knocking at the wind zapalam wspomnienie siny wosk nad twoim imieniem zamglonym oprószonym zasypianiem zieleni i zakurzonym cieniami przyniesionymi z chodnika przez deszcz powoli nazwisko się zatrze zostanie miejsce po farbie strupy liter odpadną kamień będzie łkać do tego miejsca trafia się tylko raz zwykłe przystanięcie a boli jakby zatrzymał ktoś przesypujący się w nas piasek nierealnych pustyń jak gdyby ustało tykanie wewnątrz ciepłej przestrzeni niby zwykłe stanie się tym co niedotykalne a nie można się pogodzić z pustym fotelem nie zapisanym zeszytem i poduszką która już nie potrafi śnić chowam telefon bo nie porozmawia ze mną twoim głosem ani nie poskarży się wiadomością rozedrganą niczym twoja dłoń zawsze stawiałeś wykrzyknik gdzie miało paść pytanie po tobie zapukam do wiatru a drzwi uchylą się ale jeszcze nie jeszcze nie IX. Emma pamiętasz lunch na kocu światła koszyk z wiatru kanapki bez sałaty tykanie traw powiedziałaś zmierzch kiełkuje z Hudson na tafli już źdźbła wieczoru sypią srebrnym ziarnem trzeba wracać sukienki pulsują jak płomienie pod kloszem zimna twoja dłoń wyszeptuje sen jakby chciała łagodnością uleczyć rzeczywistość X. Viva Montana ciężarówki wiozą pudełka pełne zmierzchu w tekturze chroboczą blaski traktor Sama ściga się z niechybnym mrokiem motor tnie karton mgły wycina kołem nietoperza przyczepę Jima porasta gęsto sen łany mgławic uchodzą w pejzaż płomyki miasteczek dryfują ku przestworzu tętno autostrady jest prawie niewyczuwalne czasami autostopowicz śpiący na plecaku wyśle wietrzną depeszę ku pustkowiu country unosi się z ognisk i pachnie tytoniem oraz fasolą pod kapeluszami nucona ballada rozsiewa iskry gniade konie obgryzają księżyc w kociołkach bulgocze chłód za tamtym wzniesieniem w barze czeka whisky i białe udo Sary jeszcze można pozwalać zachciankom na swobodę dopóki zmarszczka nie sczernieje pod okiem od niedokończonego wzruszenia |