Edward Derylak
 Mówiące kamienie
      
   Siedzieli przy stole, gdy głośno skrzypiąc, uchyliły się drzwi. Chłopiec przekroczył niski próg i stanął zaraz przy wejściu, nieśmiało, jakby się wstydził. Bywał tutaj często, czasami, co drugi dzień; czuł się jak u siebie w domu. Oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę, a on stał nieruchomo przy drzwiach ze wzrokiem spuszczonym w dół; garść jasnych jak len, prostych włosów zakrywała mu prawe oko; pochylił się nieco do przodu, jakby dźwigał ciężar życiowych doświadczeń, a on przecież będzie je dopiero gromadził. Powoli podniósł głowę, odsłonił chudą szyję i spojrzał nie swoim, smutnym wzrokiem. W zapadłych oczach czaił się zwyczajny, dziecięcy jeszcze, lęk. Z trudem pokonał ucisk w gardle, dwa razy przełknął ślinę tak, że było to słychać aż przy stole pod oknem dużej kuchni, i dławionym przez wewnętrzny skurcz głosem cicho powiedział:
 - Przyszedłem się pożegnać.
Słowa w chłopięcych ustach zabrzmiały żałośnie. Nowaczyński odłożył trzymany w ręku chleb, jego żona Maria zatrzymała w połowie drogi do ust kubek z kawą; Józek ze zgrzytem odsunął od stołu krzesło i zbliżył się do Willi’ego; tylko mały Rysiu jadł spokojnie jakby nic się nie wydarzyło.
Ojciec Józka wstał i podszedł do okna. Na chodniku, przed kamienicą, stała rodzina Neugebauerów, a obok nich piętrzyły się bagaże: wypełniony różnym sprzętem, niebieski, dziecinny wózek, dwie przewiązane wpół walizki, nabrzmiały, bo wypełniony do granic możliwości brezentowy, szary worek oraz kilka mniejszych toreb i pakunków; troje, małych jeszcze, dzieci szarpało się między sobą – były beztroskie i niecierpliwe. Z sąsiednich kamienic wyszli inni. Stała już rodzina Krugerów, Wolfów i Schmidtów – wszyscy z bagażami; tylko samotny, przygarbiony stary Hans Backer stał z jedną, niewielką walizką. Chodnik w oczach gęstniał od ludzi.
Helmut Neugebauer odwrócił się, ogarnął wzrokiem okna na pierwszym piętrze i ujrzał wpatrzonego w siebie Nowaczyńskiego; w niemym geście pożegnania jego ręka zawisła przez chwilę w powietrzu, i powoli opadła. Jan odwzajemnił pozdrowienie, i stał przy oknie z pochyloną głową, patrząc w dół: miał przed oczami wysoką, przykrytą czapką gęstych, falujących włosów, sylwetkę sąsiada. Helmut odwrócił głowę, coś mówił do żony Helgi, czego Jan nie mógł usłyszeć, nie mógł też zobaczyć jej twarzy, skrytej w cieniu szerokiego ronda brązowego kapelusza.
Willi i Józek patrzyli na siebie nieruchomymi oczami; żaden się nie odzywał. Cisza zawisła nad głowami. Słychać było tylko uderzenia łyżeczki o ścianki metalowego kubka. Nowaczyński wrócił do stołu. Willi, pokonując wewnętrzny skurcz gardła, wydusił z siebie szeptem:
- Ja… napiszę... do ciebie... będę pisał – po czym spuścił głowę i nieśmiało wysunął do przodu rękę. Józek zrobił to samo.
Dwie małe, delikatne, chłopięce jeszcze dłonie zamknęły się w męskim uścisku. Trwali przez chwilę tak złączeni, potem Willi nieśmiało, jakby się wstydził, wysunął w milczeniu swoją dłoń, powoli, na pięcie się odwrócił, zrobił krok i zniknął za drzwiami. Słychać było jeszcze tupot butów po drewnianych schodach, i uderzenie ciężkich drzwi na parterze.
Józek, jak przed chwilą ojciec, podszedł do okna, odsunął firankę i spojrzał wzdłuż ulicy. Przed Neugebauerami szli, pchając przed sobą dziecięce wózki, dźwigając ogromne bagaże, inni mieszkańcy z ulicy Brackiej. Willi szedł z prawej strony ojca, młodsze rodzeństwo przy matce, odwrócił się, podniósł wysoko rękę i pomachał – domyślał się, że przyjaciel widzi go z okna. Zanim wszyscy zniknęli u wylotu ulicy, odwrócił się raz jeszcze i znów pomachał ręką.
Józek patrzył przez okno nieruchomymi oczami niewiele z tego rozumiejąc; dwie łzy przetoczyły się po bladych policzkach i miękko spadły w czarną ziemię doniczek.
Kolorowy motyl zawisł na białej firanie, opadł w dół, zatrzymał się na liściu krotona, stopił z jego kolorami, po czym znów lekko, jak baletnica, poszybował pod sufit. W ciszy, wypełniającej po brzegi duży, pełen ciężkich starych mebli pokój, słychać było delikatny ruch jego skrzydeł.
Cieszy się życiem jakby był żółwiem, a jest tylko pięknym motylem – Helga patrząc na owada myślała o długim, a krótkim jednocześnie życiu Helmuta. Wydawało się jej, że trwało ono tyle, ile życie motyla – od opuszczenia kokonu i przeobrażenia się z poczwarki w pięknego owada.
Maria podeszła z tyłu i położyła dłoń na jej ramieniu.
- Może chcesz zostać sama? – zapytała głosem wypełnionym współczuciem.
Helga otrząsnęła się z myśli; jej bladą, nieobecną twarz, rozjaśnił uśmiech. Była wdzięczna za okazaną troskę. Czuła życzliwość ludzi, która nie zmurszała, jak wiele drzew, przez lata.
-  Nie... skądże – zapewniła skwapliwie.
Jan poruszył się w fotelu, sięgnął do kieszeni po papierosy. Lekarz zabronił mu palić, ale on niewiele sobie z tych zakazów robił. Wykorzystywał dzisiejszą sytuację, obecność innych ludzi, żeby zapalić nie narażając się na protesty żony.
Przysunął fotel w stronę otwartych na balkon drzwi, usadodowił się wygodnie i w milczeniu puszczał przed siebie niebieskie kółka.
- Może zrobię kawę? – powiedziała Maria i wyszła do kuchni. Po chwili dochodziły stamtąd odgłosy stukania porcelany.
Helga Neugebauer dopiero teraz odczuła zmęczenie: spływało z jej ramion, przez tułów do nóg, których nawet nie czuła. Obrazy z przeszłości, i te współczesne, podążały zaraz za myślami i rozbijały się o jej pamięć. Ludzie oraz znane, ale zapomniane już miejsca, nagle ożyły. Dzwony ciągle biły, biły...; ich dźwięki poruszały liśćmi ogromnych drzew... których się nie przesadza. Czuła otępienie jak po spożyciu środków uspokajających.
- To już tyle lat Janku... – odezwała się. – A wydaje mi się jakby to było wczoraj. W drugim człowieku jest coś takiego – Helga tłumaczyła męża – co żyje razem z nim, ale się nie starzeje. Marzenia wiecznie są młode; a jeszcze te pielęgnowane przez lata, w szczególności. Na początku było ciężko – spojrzała na Janka. – Jak każdemu – dodała po chwili zawstydzona.– Wam przecież też, bardziej niż nam.
- Dziwię się, że Helmut nie mógł zapomnieć... – cicho powiedział Nowaczyński. –  Przecież tyle lat już tam mieszkał, miał dobrze...
    Helga podeszła do okna. Jej drobna postać wyglądała jak czarny motyl uczepiony białej firany. Spojrzała na zewnątrz. To już nie ta sama Bruderstrasse, pomyślała, i szybko odwróciła głowę. Twarz jej zdradzała niewątpliwą urodę pod śladami czasu.
- Janek, to nie tak – odezwała się spokojnym głosem. – On musiał cały czas o tym myśleć, chociaż mi nic nie mówił. Długo chorował na serce – Helga zamilkła, spojrzała w okno, jakby chciała coś sobie przypomnieć. – To było jakieś piętnaście lat temu – zaczęła znowu. – Siedziałam przy łóżku w szpitalu i patrzyłam na jego wtuloną w poduszkę twarz. Wzrok zawiesił gdzieś pod sufitem. Wiedział, że patrzę na niego; nie odwracając się do mnie, powiedział spokojnym, pewnym głosem: „Gdy mnie już nie będzie, to pochowasz mnie tam gdzie się urodziłem”. Przeszedł mnie wtedy, w tej białej szpitalnej sali, zimny dreszcz.
Nowaczyński siedział jak zahipnotyzowany wsłuchując się w jej słowa.  „Co ty wygadujesz?!” – powiedziałam od razu. – Dalsze słowa więzły mi w gardle. On się odwrócił, i patrzył na mnie nieobecnymi oczami. Po chwili mówił dalej: „Tam się poznaliśmy, pobraliśmy, tam urodziły się nasze dzieci...”. Mówiłam, żeby przestał. Nie mogłam tego słuchać. Myślałam, że się rozpłaczę. Westchnął ciężko jakby zrzucił z siebie ciężar jakiś, spojrzał na mnie i mówił dalej. „Wszystko, co najważniejsze w naszym życiu miało miejsce tam...” – zamilkł nagle.
Do pokoju weszła Maria z kawą na tacy, zatrzymała się, spojrzała na stojącą Helgę i siedzącego w fotelu męża.
- To tak traktujesz gości? – powiedziała uśmiechając się do męża.
Jan jakby dopiero teraz uświadomił sobie ów fakt, szybko poderwał się z fotela, w zażenowaniu zaczął podkręcać wąsa; czuł się jak sztubak przyłapany na paleniu papierosów. Helga pospieszyła mu z pomocą.
- Przecież nic się nie stało – powiedziała i spojrzała na Marię. – Przeszłam się trochę po pokoju; nawet nie pomyślałam żeby usiąść.
Maria postawiła filiżanki na ławie i westchnęła z ulgą, jakby się pozbyła ciężkiego bagażu. Poprawiła jeszcze obrus, który tego nie wymagał, spojrzała na przyjaciółkę sprzed lat i powiedziała:
- To ja też posłucham.
Helga znów wróciła do wspomnień.
-  Pamiętam, że to Helmut ciągle mnie namawiał żeby przyjechać... zobaczyć jak to teraz wygląda... jak u was jest – opowiadała. – Byłam temu przeciwna, bo, po co rozdrapywać zagojone rany. Pierwszy raz wybraliśmy się pod koniec lat sześćdziesiątych. Nie wiem dokładnie, kiedy to było – zamyśliła się, wzrokiem odpłynęła w bok. – Może lato sześćdziesiątego piątego... albo szóstego... – zresztą to nie istotne. – Wtedy nasze kamieniczki przy Brackiej były już wyburzone – skurcz przemknął jej po twarzy. – Pozostały tylko resztki gruzu. Helmut zrobił trochę zdjęć, potem poszliśmy w stronę mostu, tą samą drogą jak wtedy. Nie odzywał się; szliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Fotografował kamieniczki. W pewnej chwili spojrzał na mnie i powiedział: „Gdy przyjedziemy następnym razem, może ich już nie będzie”. Potem poszliśmy na cmentarz. Tam odczytywał kolejne napisy na naszych pomnikach, krzyżach. Część grobów była zniszczona, kawałki płyt nagrobnych leżały pod płotem. Poszedł i tam. Pochylił się, potem ukląkł na jedno kolano, wziął do ręki jakiś patyk i zeskrobywał piasek i mech porosły we wgłębieniach liter; przesuwał po nich palcem, składał litery i był zadowolony, gdy mu się to udało. Odwracał się wtedy do mnie, z wyrazem satysfakcji na twarzy, i wymieniał odczytane nazwiska. Potem grzebał dalej, a ja siedziałam na ławce nie opodal. Przyjeżdżaliśmy, co kilka lat. Przedostatnim razem was spotkaliśmy. To wtedy wykupił miejsce.
Powietrze dookoła nasączone było przeszłością, która tkwiła w nich wszystkich jak pocisk po postrzale – można z nim żyć, tylko czasami boleśnie przypomina o sobie. Siedzieli w milczeniu. Nowaczyński wstał i wyszedł na balkon, z którego widział teren budowy. Przylegający do tyłu kamieniczek plac szczelnie otaczały płaty ocynkowanej blachy. Błękit pokrywały pierzaste cumulusy; z ulicy dobiegał szum samochodów. Usiadł ciężko na krześle, wzrok zaczepił niedbale o przeszkloną wystawę, w której błyszczała biała glazura wanien i umywalek; na chodniku, ustawione piętrowo na stelażu, skrzyły kolorami bratki. On jednak widział brudny tynk ocalałej kamienicy, ciężką brązową bramę pod numerem dwunastym, i ludzi, wyrwanych z mieszkań, od swoich zajęć, wśród sterty bagaży; nad nimi nienaturalnie górowała podniesiona w pozdrowieniu ręka Helmuta. Obrazy mieszały się, przestawiały; odgrzebane z pamięci zastępowały te widziane oczami. Tamten spacer przez miasto przed dwoma laty.
Mijali kolejne ulice: Długa, Bracka, Szprotawska, Żelazna. Jesienne słońce przyjemnie ogrzewało plecy. Helmut z zainteresowaniem rozglądał się dookoła; od czasu do czasu przystawał, jakby sobie coś przypomniał, zawieszał wzrok na mieniących się pastelowymi kolorami rozłożystych koronach drzew, to znów na czerwonych dachówkach kolejnych budynków. Rozmawiali mało; o wszystkim i niczym zarazem.
- A pamiętasz? – zapytał nagle.
Jan poczuł się jak wywołany do tablicy, nie mając odrobionej lekcji. Nie wiedział, co przyjaciel ma na myśli. A on, nie czekając na potwierdzenie ani zaprzeczenie, wyciągniętą przed siebie ręką wskazywał miejsca gdzie stały małe kamieniczki, wymieniał nazwiska i imiona znajomych, którzy w nich mieszkali, przypominał okruchy zdarzeń. Patrząc na niego zrozumiał, że Helmut idzie Lange Strasse, Ludwigsplatz, Sprottauer Strasse, które istniały już tylko w jego pamięci. Ani czas, ani ogień, ani lemiesze buldożerów nie miały do nich dostępu.
- Może ich już więcej nie zobaczę? – powiedział pod koniec wędrówki.
Schodząc ze schodów na parter Helga spojrzała, co nie uszło uwadze Jana i Marii Nowaczyńskich, na masywne, drewniane drzwi pod jedynką. Drewna można się tylko było domyślać, pod wieloma warstwami olejnej farby. Nie ona jednak – ta farba – ani ukryte pod nią drewno przykuły jej uwagę, lecz szczelina na listy otoczona kształtnym mosiądzem i wyrytym w nim wyrazie „Brief”.
- Jeszcze można znaleźć nasze ślady – powiedziała, a jej słowa utknęły w chłodnym, ciemnym korytarzu.
Codziennie przechodzę obok tych drzwi, czasami po kilka razy, i nie zwróciłem uwagi na ten szczegół – pomyślał Jan.
– Litery wyryte w metalu, i tych kamieniach, które ocalały, pozostaną świadkami naszej tutaj obecności. – Helga snuła jeszcze swoje refleksje.
– Coraz mniej już tych świadków, którzy pamiętają. Czas nie stoi w miejscu, niestety. – Jan z zadumą pokiwał głową
Na deptaku otoczyło ich gorące powietrze, a słońce oślepiło swoim blaskiem. Szary samochód z niemieckimi numerami rejestracyjnymi stał na placu przy fontannie.

grudzień, 2003