Dariusz Eckert
 AKORDEON 
                
           Petro uratował świat. Oczywiście wzruszycie ramionami, bo takich zbawców pewnie znacie z literatury i opowieści, a co jeden to cudowniejszy. Zgoda. Do tej pory mogliście tak mówić. Po tej historii już raczej nie. Gdyby nie Petro...

         Petro twierdził, że owszem, Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, ale później Tubaniec na podobieństwo Marinki. Okrągłe baniaste pagórki porośnięte zieloną soczystą trawą - "to zupełnie tak jakby moja Marinka w zielonym kaftanie i spódnicy..."  A mężczyźni z powagą przytakiwali głowami. Piękną miał Petro żonę. Ale nie dlatego wielki miał szacunek i uważanie. Nie było zabawy ani choćby wieczora z banią wina, żeby Petro kierowany szóstym zmysłem lub przywołany myślami, nie zjawił się najdalej do drugiej szklanicy. Nie był miejscowym wesołkiem, choć radość szła i śmiech za nim i przed nim i sam się śmiałm błyskając złotym zębem i szparami po reszcie. Petro grał. Grał na akordeonie. Choć może słowo grał powinniśmy zostawić dla nikomu nie ujmując, grajków i muzykantów. On był kimś więcej...
       Petro, będąc drobnej raczej postury, gdy siedział, ginął za instrumentem, ale niechby tylko zaczął grać! Słuchającym zdawał się być olbrzymem! Właściwie ten jego akordeon nigdy nie milczał. Gdy Petro już siedział, pociągnął wina, albo rakiji spróbował - zaczynał opowieść. Opowiadał niestworzone historie, mieszał bajki, legendy, historie współczesne, ledwie wczorajsze anegdoty i błahostki z żywotami świętych i królów, a rękom nie pozwalał spocząć. Błądziły po guziczkach, po klawiszach, ilustrując, podkreślając i wypełniając momenty w których zwilżał gardło.
      Oczywiście wszyscy wiedzieli o szczególnym uzdolnieniu Petra i nikomu do głowy nie przychodziło zarzucać mu kłamstwa, ale też nikt nie brał go za źródło wiarygodnych informacji. Tym bardziej, że wszystkie barwne i karkołomne produkcje słownomuzyczne zazwyczaj prowadziły do puenty "kochajmy się!" albo "pijmy!" czy "śpiewajmy!" co i tak po chwili przeobrażało się w "kochajmy się!".
      Petro miał szacunek i sławę wybiegające daleko poza piersiaste pagórki Tubańca . Bywało, że na zabawy, czy choćby na wino przychodzili ludzie z odległych okolic.
       Tam gdzie wino, kobiety i śpiew, a mężczyźni z ognia, tam i krew....
Petro miał tą niebywałą zdolność, że gdy grał - nikt nie wyciągał noża. Gdy zobaczył, że takiemu wino z desperacją albo złość uderza do głowy, stawał przed nim i grał. Patrzył i improwizował - grał to co takiego w duszę uwierało. Grał, grał, aż wyciągnął, wyszarpnął mu tego boloka na wierzch  razem z płaczem i śpiewem i zmuszał do tańca, aż całą złość wypoci, wytrzęsie, wykrzyczy i padnie na ławę, a wtedy doleją mu wina i poklepią po ramionach z przyjaźnią...
         Raz wydarzyło się,  że młody Rajkovič, któremu oficer żonę uwiódł i porwał do Triestu, pił już drugi tydzień z rozpaczy. A że wielki był i zadzior, wszyscy spoglądali z obawą w kąt, gdzie pił Rajko i zabawa jakoś szła pod włos, a awantura wisiała w powietrzu. Petro jak to miał w zwyczaju stanął przed nim i zaczął grać. Grał cudnie, może aż za cudnie. Mówił muzyką wprost do Rajkowej duszy i tak ją roztrząsł, że w pewnym momencie ten ryknął  i z nieprzytomnym wzrokiem zerwał się i wbił nóż  w  Petrowy instrument. Akordeon zakrzyczał przeraźliwie, Petro wybałuszył oczy jakby to on dostał  w brzuch, a Rajka sto rąk wyniosło przed  gospodę. Ledwie uciekł w strzępach odzieży, pobity i zakrwawiony.
        Po tej przygodzie Petro zamknął się w domu i nie wyszedł przez tydzień. Dopiero gdy zjechała delegacja z wioski Rajkowicia z nowym akordeonem zakupionym ze składki i prosto z Wiednia, Petro wyszedł i błysnął złotym zębem. A gdy zobaczył na furach beczki wina i owce przygotowane pod rożen -  poprowadził ich  kulejąc (stare, wojenne rany) całą procesję w rytmie marsza próbując nowy instrument, na Kamienistą Łąkę. Na biesiadę. I trzeba było jeszcze tego, żeby nagle z cienia w blask ogniska wszedł Rajko. Petro stanął przed nim i zaczął grać to co wtedy. To, co duszę Rajka zbolałą i zrozpaczoną tak poruszyło, że dobył noża.  Rajko schylił głowę i słuchał, a wszyscy zamarli. Petro grał, aż olbrzym zabijaka padł na kolana i objąwszy Petra za kolana, buchnął płaczem... Na to wszystkim chłopom noże w garściach zmiękły. Odkupił się...  Nie bez tego też, żeby któraś z dziewczyn nie pocieszyła nieszczęśliwca, bo przystojny był, a przecież "kochajmy się"...

           A przecież ta słynna historia, którą opisywali pono nawet w gazetach Wiednia i Budapesztu...
            A było tak, że młody Zora, prowadzający się z córką Szegesy, coś tam powiedział, czy zrobił, czy jak raz może nie zrobił, dość, że ukochana córeczka Szegesiego powiesiła się przy studni. Szegesy miał jeszcze sześciu synów. Następnego dnia najstarszego syna Zory znaleziono z nożem w sercu... Stary Zora miał pięciu braci, każdy po trzech synów...
      Zapachniało krwią i ogniem. Na razie wymieniono ciosy i rody zamarły, dysząc zemstą i nienawiścią. Sytuacja była na tyle poważna, że naczelnik wioski - stary Kramnič nie czekając, aż zwrócą się do niego po mediację, sam zaczął chodzić od Zory do Szegesa, ustalając warunki pokoju i spotkania zwaśnionych stron. Strony tymczasem, korzystając z zawieszenia broni, gromadziły oręż i kuzynów. Wioska zaczęła wyglądać jak obozowisko wojskowe.
      Gdy wreszcie doszło do spotkania, z dwóch stron wioski pociągnęły dwa sznury wozów i ludzi.
      Stary Kramnič, szanowany dla swej mądrośc,i tym razem nietęgą miał minę. Strony koniecznie chciały się wymordować do nogi, nawet puszczając z dymem całe miasteczko, nakręcając spiralę zemsty rodowej daleko za okolice Tubańca i pewnie do dziesiątego pokolenia, gdyby przypadkiem ktoś przeoczony ocalał.
    Baby w czarnych chustkach i czarnych sukniach, z bladymi, zaciętymi twarzami o ustach bez kropli krwi. Mężczyźni, toczący surowym wzrokiem, sapiący przez wąsy, zaciskający kułaki... Wszyscy wlepiali dziki wzrok w siebie, jakby czekali tylko sygnału. Atmosfera była napięta jak łuk, aż wibrowało powietrze. Naczelnik Kramnič poczuł taką suchość w gardle, że z trudem oddychał, a słów w ogóle zabrakło.
       Na to wszystko usłyszeli z dwudziestu może kroków akordeon Petra. Z początku żachnęli się niestosownością muzyki i jego samego. Muzyka zgrzytała im w uszach dysonansem, straszliwymi fałszami i kixami, że aż niektórzy zdumieni odwracali głowy.
A o to właśnie chodziło. Petro stanął pomiędzy Iwanem Zorą a Zoltanem Szegesem i zaczął pieśń. Pieśń, którą niosło mu serce, którą grały ręce podłączone do duszy. Śpiewał o młodej róży, która rosła w cieniu młodego dąbka, jak spletli gałęzie i obiecali sobie rosnąć do skończenia świata, ale zły wiatr szarpał liście i szeleściły zupełnie nie swoimi słowami...
      Tak grał, a wczepione mężowskich ramion baby zaczęły zwieszać głowy i wycierać oczy zapaską, a Petro pomstował na zły zazdrosny wiatr, który chichotał ciesząc się, ileż to jeszcze dziś skosi starych dębów, ile osieroci różyczek, ile młodych drzew przerobi dziś na wióry...  Mężczyźni pospuszczali głowy, tylko Ivan z Zoltanem sapali nienawiścią jak byki. Ale kiedy Petro wyciągnął jak to dąb z różą rosną na niebiańskiej polanie, połączeni na wieki i rosnąć będą na chwałę obu rodów, sapać zaczęli coraz szybciej  i ruszyli w swoją stronę, wielcy i zwaliści jak głazy oderwane z lawiny i zderzyli się z trzaskiem. Opasali się jak niedźwiedzie łapami i zdawało się wszystkim, że przemóc chce jeden drugiego, dopóki nie zobaczyli, jak głowy im się trzęsą od szlochu...
             I Święto wielkie nastało….. Później okazało się, że średni syn Szegesa i córka drugiego Zory, brata Iwanowego mają się ku sobie, ale to zupełnie inna historia…
             Tak to Petro uratował okolicę od kataklizmu. I już to byłoby wielką zasługą godną uwiecznienia i dozgonnej wdzięczności mieszkańców. Ba! Gdybyż Petro na tym poprzestał. Chodził sobie w chwale, szacunku i wina zażywając do woli. Petro, owszem, jak najbardziej - zażywał, ale wieści nie pozwalały się radować. Młodzi gorączkowali się nad gazetami, niektórzy do Sarajewa jeździli. Wracali jakby zaczadziali. Nic tylko wojna, wojna, wojna....
            Poszedł zaciąg; kto w góry w czas nie umknął; cesarskie barwy przywdziać musiał.
     I wisiało w powietrzu, oddychać nie dając, śmiech dusząc, radość gasząc. Wino nie smakowało,  rakija tylko smutek budziła i niepokój, albo nienawiść. I zaczęli sobie ludzie zaglądać do metryk i nazwiska prześwietlać i nagle nienawiść obudzona, co wieczór kazała drzwi ryglować, okiennice zawierać i ostre narzędzia na wszelki wypadek pod rękę kłaść...
           Owszem, w niedzielę, gdy CK urząd nie pracował i prędzej świat by się w drugą stronę zaczął kręcić niżby żandarmi przyjechali, odbywały się posiady przy winie i Petro nadal duszą był ale.... to już nie to samo. Każdy łeb zwiesi nad szklanką i milczy, a jak wzrok podniesie to jakby wroga szukał...  Albo w dyskusji tak się zapamięta, że szklanką o stół wali aż wino pryska, a rękami macha jak wiatrak Mawrowicia.
       A najgorsi byli obcy, którzy przychodzili zatruwać choćby i te chwilki wytchnienia. Zupełnie jakby ich osobiście uwierał sąsiad, który żegnał się z prawa na lewo albo z lewa na prawo, albo do meczetu chadzał. Że czyta gazety cyrylicą czy łacinką...  Jakby to była różnica jaką chorągiewką machał... Petro zastanawiał się, co oni mają osobiście do cesarza - "oni we Wiedniu, ja sobie w Tubańcu - jeden drugiemu się nie wtrąca, nie mam nic do gościa, tak jak on do mnie...".  No.... może nie było to takie proste - syn Petra w góry z innymi iść musiał bo wdziałby cesarskie barwy...  Nie rozumiał Petro szaleństwa tego świata i gryzło go to strasznie.
          Raz,  gdy przypadkiem spotkali się w gospodzie emisariusze czterech różnych opcji - Petro doradził gospodarzowi, żeby ich zamknąć w izbie. Niech się dogadają o co im chodzi, niech sobie między sobą ustalą a ludziom w głowach nie mieszają.
          Rano siedzieli w czterech kątach, obrażeni na świat, na siebie, na gospodarza...
           Aż przyszedł ten straszny dzień. To był koniec świata takiego, jakim był do tej pory. To był też koniec świata dla arcyksięcia F. i dla wielu wielu ludzi zabijających i zabijanych w imię abstrakcyjnych dla nich spraw, barw i idei...
            Petro siadał na pniaku za szopą gdzie miał widok na całą baniastą okolicę i rozmyślał. Próbował znaleźć jakiś sens w szaleństwie.  Próbował dopasować do siebie szczątki potrzaskanego świata, gazetowe wiadomości z frontu i opowieści wojenne powracających pierwszych kalek i rannych. I listy. Listy z opisami kraju przez które przewalał się walec wojny.
           I co wieczór Marinka, taszczyła pijanego, bezradnego jak dziecko  Petra i jego jęczący przy każdym ruchu akordeon do domu...
            Coraz bardziej przerażające wieści, apokaliptyczne rzezie, machiny wojenne, gazy, hekatomba ofiar - to wszystko często przekraczało możliwości wiary i wyobraźni spokojnych ludków z Tubańca i okolic. Nie tylko ich zresztą; cały świat posadzony na wózku pędził z góry coraz szybciej i przerażony postrzegał, że żadne stery nie działają a paru szaleńców tylko dokłada do pieca...
            Petro chudł i jakby kurczył się,  zapadał się w sobie. Chociaż Marinka wspinała się na wyżyny sztuki kulinarnej i gotowała tak, że zapach szedł na całą ulicę Ogrodową, Petro ledwie podziubał widelcem czy ruszył łyżką i zamierał. Żuł kawałek mięsa przez godzinę albo oglądał zupę z wielką uwagą. Rozmówić się z nim też było nie sposób. Jeśli w ogóle odpowiadał to rzadko z sensem... Nie żeby od razu zwariował,  ale ciężko było do niego dotrzeć. Ciężko było patrzeć na takiego Petra...

             Któregoś dnia Petro jak zwykle siedział na pniaku za stodołą i myślał. Ręce błądziły po klawiaturze zupełnie bezwiednie pogrywając jakieś strzępy melodii i nieskończone ilości wariacji na nieskończone ilości tematów. Jakby granie,  wydobywanie dźwięków, było dla niego nieodłącznym znakiem życia, jak oddychanie.
              Miał Petro w chwilach uniesienia zwyczaj improwizowania, które to improwizacje kończył puentą słowno muzyczną, aż z czasem chwytliwy motyw kończący i towarzyszący wielokrotnemu zawołaniu "kochajmy się!" stał się lajtmotivem wielu lokalnych piosenek, był gwizdany jako tajemny sygnał zakochanych, śpiewany przez pasterzy i robotników. Doszło do tego, że nawet, że szpaki w końcu nauczyły się tej melodyjki i roznosiły ją po okolicy. Nawet wielka kolorowa papuga naczelnika poczty, pana Kramera, którą z dumą stawiał na parapecie, skrzeczała do znoju "kochajmy sze! kochajmy sze!"...  Złośliwi mówili,  że to pani naczelnikowa nudząca się w domu, zaniedbywana przez męża, który nad obowiązki małżeńskie przedkładał obowiązki c.k. urzędnika nauczyła jego pupilkę tego refrenu.
             Któregoś dnia więc, siedział Petro , myślał, pociągał wino i pozwalał muzyce wyciekać bez ingerencji. Nagle zorientował się, że gra w kółko jeden temat. właśnie ten uparty, wzniosły i optymistyczny motyw "kochajmy się!".  Nagle zerwał się, aż akordeon czknął pełną gębą a Petro stał i coraz szerzej pokazywał światu swój złoty ząb. Tak! Właśnie tak! Już wiedział! Wiedział czego światu potrzeba! Znał lekarstwo na śmiertelną chorobę świata! Ba!...
         Ba!... ale jak mu to zaaplikować! Usiadł więc z powrotem, przygarnął wystraszony nagłym ruchem akordeon i zaczął myśleć dalej. Ale teraz było to już zupełnie inne myślenie. Widać było, że Petro wie co, tylko nie wie jeszcze jak, ale to już pół drogi do sukcesu...
        A kiedy Petro wpadł do kuchni jak bomba i zażądał jeść - Marinka wrzasnęła z nagłego przestrachu i zaczęła też szybko obiad szykować, że wszystko jej z rąk leciało. Petro jakby tego nie widział, tak był pochłonięty myślami. Marinka jeść podała i z płaczem pobiegła do cerkwi podziękować świętemu Mikołajowi cudotwórcy za męża na powrót odmienienie...
         Choć może nie do końca taki on był jak przedtem, ale przecież jadł, a jak je, to i do zdrowia z pomocą wyżej wymienionego pewnie dojdzie...
           Tymczasem Petro poruszał  się jak w transie. Jeśli chodził to prawie biegiem, jeśli jadł, to mało się nie udławił, jak pił to duszkiem, i do dna, a jak mówił, to na skróty i co trzecie słowo. Ani nawet dbając czy go kto rozumie...  A mówił też wiele do siebie, gestykulując przy tym jak paralityk. Patrzyli ludzie z troską serdeczną na Petra...
            Patrzył Petro  z troską serdeczną na świat. Co rusz odrzucał pomysły wdrożenia hasła naprawczego w życie. Bo niby jak - z ambon ogłosić? Kiedy często z ambon padały słowa od których Chrystus zalewał się krwawymi łzami i umierał ponownie?... W rozkazach armijnych? Carskim czy cesarskim ukazem? A jak ich zmusić, kiedy oni właśnie rozpętali tę jatkę? Może w gazetach ogłosić? Ale to często gazety podsycały ogień, a im bardziej krwią nasiąknięte, tym dłużej płonęły...
            Nie miał Petro sposobu. Myślał więc i pozwalał rękom błądzić po klawiaturze. Marinka wychodziła ukradkiem za stodołę, patrzyła na ukochanego męża i wzdychała z zazdrością patrząc na te jego ręce... Dawniej i na Marince potrafił zagrać nie gorzej niż na akordeonie, że "kwiliła jak ta ptaszyna w gaju"...  Dolewała tylko wody do wina i z westchnieniem odnosiła puste  naczynia.
          Któregoś razu pojawił się natrętny temat. Zaczął się przewijać w coraz to innych figurach tempach. Petro gasił go z niechęcią, bo wprowadzał dysonans, tak był różny od wszystkiego co grał,  ale gdy się tylko zasmucił, uparty temat powracał, wkręcając się między palce i szarpał za uszy. Już go miał Petro zgasić kiedy połączyło mu się to z myślami - a myślą wrócił do sławnego pogodzenia dwóch śmiertelnie skłóconych rodów. Już go miał Petro zgasić, gdy pomyślał że przecież jest sam jeden i ... zrozumiał to co natrętnie dusza podpowiadała. Natrętny temat był... marszem! Marszem,  gdzie było słychać tupot buciorów, szczękanie broni, i skrzyp rzemieni plecaków. "... w Ołomuńcu, na firsztplacu, gdym na warcie..." Petro pozwolił teraz bezkarnie panoszyć się marszowi a sam  uśmiechał się do myśli - po prostu - musi mieć własne wojsko!...
            Na szczęście Petro nie dzielił się z nikim swoimi spostrzeżeniami. Na szczęście dla niego. Choć po prawdzie to nikomu nie chciało się wyrokować, który pomysł jest szalony a co za tym idzie czyja głowa nie funkcjonuje już tak jak należy. Nasycenie świata szaleństwem dawno przekroczyło wszelką wyobraźnię.
              Tak więc Petro wiedział już jak. Ale rozwiązanie jednego problemu rodziło od razu drugi. No bo co? Zaciąg ogłosić? Jeśli tak to gdzie? I gdzie koszary? I ile pozostanie na wolności, bo wtedy to albo dom wariatów, albo sąd polowy za działalność wywrotową...
               Siadał więc Petro dalej na swoim pniaku i myślał. Myślał teraz z namaszczeniem. Z powagą wielką i wszystko co czynił  - dostojnie czynił, bo już wiedział. Bo znał sposób. Miał lekarstwo i szedł dobrą drogą. Uśmiechał się do ludzi, do Marinki (o święty Mikołaju!) ale już nie jak dawny wesoły Petro, tylko wyrozumiale i z życzliwością doktora do pacjenta... Wiedział już, że trzeba tylko siedzieć , myśleć, pić i pozwolić palcom grać, a wszelka mądrość sama na niego spłynie....
          No i grał sobie leniwie, pozwalając plumkać muzyce jak strumyczkowi. Obrazy z przeszłości przepływały mu swobodnie przed oczami, bo pogodny był i wiedział, że w każdej złej przygodzie tkwi nauka i zalążek dobrego, trzeba tylko uważnie patrzeć... Oto mały Petro pierwszy raz w cerkwi, chóry - pamiętał jak pomyślał, że zdarzył się cud, że są w niebie... Oto młody Petro we wojsku przygrywa na szkolnej zabawie wpatrzony w dziewczę - istny cud! Petro gra a ów cud... hm... tu Petro uśmiechnął się błogo... to nic, że cud okazał się córka majora, który wysłał go nad turecką granicę. Dla niego też był to pierwszy raz. Było cudownie...   Oto Petro na granicy tureckiej, gdzie zwykła przygraniczna gonitwa za przemytnikami zakończyła się zasadzką zdradzieckich Turków... Pamiętał jak leżał ranny na łące, tracąc co chwila przytomność i odzyskując na chwilę gdy siąpił ciepły deszczyk. Kiedy się obudził nad ranem cała łąka pokryta była grzybami. Kapelusz przy kapeluszu. Wyrosły nawet pod nim podnosząc go na sprężystych kapeluszach jak na materacu. Pomyślał, że to cud... - To cud żeś ty przeżył żołnierzyku - powiedział brodaty chirurg odejmując mu tylko prawą stopę.
           Petro urwał dźwięk i zamarł w pół gestu. Pozwalał by pomysł powoli krystalizował się w jego głowie. Uśmiechał się szeroko. Koniec. Już wszystko wie. Teraz tylko do dzieła!

         Najpierw poszedł do cerkwi i długo modlił się do świętego Mikołaja Cudotwórcy. Pop pokropił jego akordeon , a on z natchnioną miną poszedł do domu, nie poznając znajomych na ulicy. Wziął najostrzejsza siekierę i przeżegnawszy się zamaszyście zaczął rąbać swój ukochany instrument na drobne kawałeczki. Akordeon skowyczał przez chwilę, a Marinka zobaczywszy przez szparę uchylonych wrót tę nieprawdopodobną scenę kaźni i spokojny uśmiech swojego męża - zemdlała.
              Petro podłożył jej tylko trochę siana pod głowę, pozbierał co do kawałeczka rozbity instrument, wziął największy baniak wina jaki mógł udźwignąć i poszedł.
             Miał pod lasem spłachetek ziemi. Bardzo dobrej ziemi. Co by tam nie zasadził - było większe i dorodniejsze niż gdziekolwiek indziej. Petro szedł na czworakach, wygrzebywał ręką dołek, wsadzał z pietyzmem okruch akordeonu i przyklepywał ziemią.  Gdy skończył podniósł się z trudem i otarł czoło. Zasadził spory kawałek pola. Teraz szedł utykając w bruzdach kulawą nogą i kropił obficie ziemię winem. Utrudzony usiadł na skraju pola i przepił resztkę wina do zachodzącego słońca...
         Rano obudził go gwar bez mała z tysiąca głosów. Otworzył oczy i uśmiechnął się. W sumie tego się spodziewał, ale mimo wszystko widok był zdumiewający. Tysięczny tłum akordeonistów otrzepujących się z ziemi, próbujących dźwięków, przepijających do siebie z manierek. Różnych ras, wieku, urody, postury.
          Oto moja armia! pomyślał Petro. Uzbrojeni w akordeony, strzelający muzyką, i wołający - "kochajmy się!"
           Przy tej skali cudu nikogo już nie zdziwił Anioł lądujący przed Petrem i podający mu z szacunkiem błękitny akordeon. Petro wziął, spróbował dźwięku, skinął głową i zagrał motyw... wiecie jaki...
           Zagrzmiało nad okolicą, gdy z pomiędzy piersiastych pagórków Tubańca huknęła Petrowa pieśń. Sam mistrz szedł na czele, a za nim długa kolumna grajków. Mijana po drodze kolumna wojskowa zaczęła przyglądać się swoim karabinom jak największej na świecie niedorzeczności po czym łącznie z oficerem rzuciła żelastwo w krzaki i rozeszła się szczęśliwie do domów...
            Petro tymczasem doprowadził swoją kolumnę do rozstajów i powiedział - idźcie w świat, nieście ludziom radość... A sam zawrócił do Tubańca (i nawet jakby utykać przestał...)
           Oczywiście, wojna trwała dalej, później wybuchła następna, jeszcze gorsza, i krwawy demon nieraz jeszcze tańczył po świecie, ale zawsze jakoś udawało się go przemóc. Oczywiście, można mieć na ten temat inne zdanie i wierzyć w pokrętne tłumaczenia i przechwałki polityków i wojskowych, że jak raz to oni sprawili pokój, coś tam wynegocjowali czy wytargowali... Ale gdyby tak bliżej przyjrzeć się sytuacji - zawsze gdzieś w okolicy znalazłby się grajek. Niekoniecznie akordeonista....