Dariusz Eckert
Trąbka

                                                                                     dedykuję mojemu ojcu
                                                                                    
        Nigdy się z niego nie śmiałem. Tak jak sąsiedzi i klienci. Ze starego lutnika, który od trzydziestu z górą lat robił jedną trąbkę. Bieżące zamówienia i naprawy załatwiał w miarę solidnie, ale nieraz zdarzało mu się porządnie zawalić terminy. Natomiast każdego raczył opowiadaniem o postępach w pracy  nad swoją trąbką. Nad trąbką swojego życia. Po wyjściu z zakładu zazwyczaj zaśmiewano się ze starego zwariowanego Włocha, który postanowił zrobić trąbkę najlepszą nie tylko w Nowym Orleanie, ale i na całym świecie. Ja nie śmiałem się z niego nigdy.
        Wyrosłem w kamienicy obok, a właściwie to na ulicy, wraz z bandą wyrostków czarnych, białych i brązowych. Każdy z nas chciał zostać jazzmanem. Właściwie to nawet była oczywistość. To się rozumiało samo przez się. Można było być kierowcą, szewcem, drukarzem czy gangsterem, ale o tym się nie marzyło. To było coś, co po prostu nastąpi. Natomiast jazzman… to było coś ponad to; jakby stan ducha. Dążenie do doskonałości. Knajpiani grajkowie jawili nam się jako istoty boskie i doskonałe. Jako wcielony dźwięk zesłany przez Pana na ziemię w celu…  Bo ja wiem? … pokolorowania szarości? Pokazania drogi? Wszystkie ich cechy były dla nas najwyższymi zaletami godnymi naśladowania i prowadzącymi do celu. Do świata dźwięku. Pamiętam niedopałki cygar które usiłowaliśmy ćmić krztusząc się i rzygając, podkradane resztki alkoholu pite z podobnym efektem. Ku naszemu zdumieniu nijak nam od tego zdolności nie przybywało… Pamiętam kocią muzykę jaką wyprawialiśmy tłukąc w stare garnki i wiadra, wrzeszcząc i udając poszczególne instrumenty. Odstawialiśmy to swoje wściekłe dixie dopóki nie otworzyło się jakieś okno i któraś z naszych czarnych, białych lub brązowych matek chlusnęła na nas pomyjami lub wiązanką z przedmieścia Nowego Orleanu. Wtedy, całym bigbandem, szliśmy do mistrza Luigiego.       

               Opowiadał nieraz o swojej dalekiej ojczyźnie, gdzie artyści śpiewali w każdej wiosce, a muzycy rodzili się na każdej ulicy, a on pochodził od samego Stradivariusa. Czasem pochodził  od Amatiego. Zależy, ile flaszek brzęczało mu pod nogami za kontuarem.
        A później nieodmiennie padało pytanie.
        -  A jak tam Luigi z twoją trąbką ? -
Wtedy stary  ożywał, przeczesywał gwałtownym ruchem siwe, długie włosy i z błyskiem w oku biegł gdzieś na zaplecze ( wtedy często jeden brązowy cwaniak, ten duży szczerbaty Rocco, ściągał mu z kasy drobne) i przynosił złoty korpus trąbki. Tłumaczył nam, znającym już to na pamięć, co zamierza zrobić tu, a jak rozwiązać tamto ...
            Często przychodziliśmy też do Luigiego, aby pozwolił nam pograć. Jego mały sklepik, cały zastawiony instrumentami wiszącymi z sufitu i ze ścian, był dla nas świątynią. Owszem, i my śmialiśmy się z Luigiego, ale niechby ktoś z innej ulicy spróbował! Luigi na ogół wahał się, cmokał, kręcił głową, bo przecież były to instrumenty oddane mu do naprawy. Ale w końcu zawsze dawał się namówić a wtedy następowała sodoma i gomora. Żaden z nas nie umiał grać; katowaliśmy instrumenty i muzykę, ale Luigi (który miał słuch absolutny ) cieszył się jak dziecko, czyli tak jak  my ...  Później przez tydzień pracował do samej nocy, by ponaprawiać nadwerężone instrumenty.
        Trąbka Luigiego ... Pamiętam, że  prawie każdy z nas pragnął zostać trębaczem. Każdy z nas w skrytości wierzył, że Luigi zrobi tę swoją trąbkę właśnie dla niego. I ja chciałem być trębaczem, tylko będąc małym i drobnym, miałem dużo mniejsze szanse niż więksi ode mnie, o dużo większych płucach. Luigi pocieszał mnie, że nie płuca się liczą ale serce.
        Dziś wiem, że miał rację ...
       
        Kiedyś, podczas jednej z wizyt, kiedy deszcz zagnał nas do warsztatu Luigiego, ten wstrętny szczerbaty Rocco oglądał korpus złotej trąbki Luigiego i ze złośliwym uśmiechem  napluł do środka mówiąc:
        - Będą ci Luigi lepiej tłoki chodzić ...... -
Nie powiedział więcej nic, nie zdążył, bo zagotowało się we mnie i moja mała pięść zdzieliła go w czekoladowy dziób tak, że wyleciał z brzękiem rozbitej szyby przez drzwi zakładu. A Luigi ani nie spojrzał na szybę, Rocca, ani na trąbkę tylko popatrzył mi w oczy, położył rękę na ramieniu i rzekł cicho:
       - Będziesz najlepszy ... -
 I tak się stało, ale długo tego nic nie zapowiadało.

       W domu bywałem rzadko. Nasz kolorowy bigband życie rozmierzwiło jak wiatr we włosach. Każdy pofrunął w swoją stronę, kilku z nas już ubyło, a ja też czasem się o to starałem. Jakieś drobne kradzieże, przemyt, odsiadka, próbowałem trochę sportu…
     Co jakiś czas , kiedy tylko wiało w tę stronę – zachodziłem do knajpki na rogu naszej ulicy. Robiliśmy listę obecności, piliśmy za tych co na morzu, za tych co nie mogą, za tych co ich już nie ma… współczuliśmy, zazdrościli… Po czym zawsze padało hasło – „chodźmy do Luigiego”.
     Luigi zdawał się być nietykalny dla zmian. U niego i dla niego zawsze byliśmy małymi urwisami. To nic, że teraz musiał zadzierać głowę, żeby na nas spojrzeć. Teraz, choć było nas połowę mniej – mieściliśmy się z trudem – musieliśmy schylać głowy by nie zawadzać o wiszące z sufitu instrumenty. Poruszać się powoli i delikatnie. Tylko Luigi miotał się jak dawniej; rugał nas uśmiechał się, częstował cukierkami. My też, zdumieni, stawaliśmy się małymi chłopcami. Odpytywał nas co tam słychać, jak nam się powodzi, krzątał się, niby nie słuchał, ale co chwilę błyskał okularem patrząc z uwagą. A taki delikwent opowiadał coraz wolniej, wreszcie milkł ze zwieszoną głową. Bo o czym tu opowiadać? Pamiętaliśmy siebie – ile planów, marzeń, wiary… o czym więc opowiadać? Że sprzedaje narkotyki na rogu? Że auta kradnie? Że pomaga w warzywniaku, a tak głównie to pije? Że właśnie wyszedł, ale pewnie zaraz wróci?... Kiedy już wszyscy pogaśli, Luigi stawał, plaskał się dłonią w czoło jakby właśnie sobie przypomniał rzecz najważniejszą. I biegł na zaplecze po trąbkę. Wtedy któryś z nas dosypywał mu drobne do kasy. Przynosił złoty korpus i z nabożnym skupieniem słuchającym drobnym rzezimieszkom tłumaczył, co też nowego…  Fakt, były pewne postępy – to tu, to tam czegoś przybyło. Kiedy przyszła moja kolej, kiedy mogłem ją wziąć do ręki poczułem się strasznie. Jakbym okradł sam siebie, jakbym z własnej woli wyrzucił… klucz do domu? Milion dolarów? Własną duszę? .. nie chciałem żeby ktoś widział że płaczę. Szybko oddałem trąbkę i wybiegłem.
      
       Miałem już ze trzydzieści  parę lat, gdy po kolejnym zakręcie życiowym wróciłem do domu. Zaszedłem do Luigiego. Od ostatniej naszej wizyty upłynął szat czasu. Może  kilka lat. Czas jakby sobie nagle o nim przypomniał i chciał nadrobić - staruszek ledwo się ruszał, klientów już miał mało, właściciel kamienicy nie wyrzucał go tylko przez sentyment. Luigi poznał mnie i gestem zawołał na zaplecze. Pokazał mi ....... trąbkę ! Brakowało już tylko ostatniego szlifu ustnikowi. Była piękna. Żal  ścisnął mi serce. Że nie dla mnie. Że nie jestem trębaczem, że odszedłem od muzyki daleko ...
       Następnego dnia,  a właściwie w duszny, przeddeszczowy  wieczór siedziałem na krawężniku i piłem  piwo. Koszula lepiła się do ciała i nawet palmy dyszały zwieszając ramiona.  Naszą knajpę przejęła jakaś sieciowa restauracja ze śmieciowym żarciem, niedobitki naszego bigbandu dogorywały po różnych melinach. Myślałem o tym, że właściwie to nikomu się nie udało a ja i tak  mam się najlepiej. Nie było to zbyt pocieszające. I wtedy usłyszałem trąbkę. To było podobne do chwili, gdy jeden olbrzymi Murzyn wyleczył mnie z planów zostania bokserem. To był nokaut. Wszystko się we mnie skurczyło i zamarło. Wszyscy przechodnie stanęli z pootwieranymi gębami. To była Trąbka Luigiego. Wysoki metaliczny, czysty głos, jakby ze śmiechem przebiegł całą gamę, zaczął obracać jakiś temat i urwał nagle .
        Uciekłem do domu. Chyba płakałem, kopałem ściany, boksowałem się ze sobą....  Za godzinę, przyszedł właściciel kamienicy i przyniósł mi czarną skrzynkę.
       - Luigi mówił, że gdyby umarł, ona będzie twoja -
W czarnej skrzynce, na czerwonym aksamicie leżała Ona. Trąbka. Brałem ją do rąk jak małe dziecko (biorę ją tak do dziś ) gdy dmuchnąłem, a trąbka zagrała, wiedziałem, że to najlepsza trąbka na świecie, a ja będę najlepszym trębaczem ........
     
           Po którymś z kolei milionie stan mojego konta  przestał mnie  interesować, każda następna płyta (począwszy od pierwszej ) jest co najmniej złota, jeśli nie platynowa. Plan koncertów mam na kilka lat naprzód, traktują mnie jak boga muzyki.
       A teraz powiem wam coś, w co może nie uwierzycie albo wami wstrząśnie; otóż ...  ja nie umiem grać na trąbce ! Kiedyś próbowałem; nawet z trudem wydobyłem dźwięk - ja tylko w nią dmucham i to nawet niezbyt mocno. Cała reszta to Trąbka Luigiego. Najlepsza trąbka na świecie.