Obok
Krajeński Kwartalnik Kulturalny
|
powrót do strony głównej |
Romuald Rosiński |
Wędrówka |
(fragment) Jedna z kolejnych zim dobiegała kresu. Przyszło nagłe ocieplenie. Południowy wiatr zdmuchnął ze wzgórz śnieżne czapy i pokruszył lód na rzece. Raptowna zmiana pogody wcale nie niosła zapowiedzi trwałej wiosny. Noce były bardzo mroźne, a w lasach i w dolinach grubą pokrywą zalegał jeszcze śnieg. Gdyby to było możliwe, plemię Sambora nie opuszczałoby zimowiska. Stało się jednak inaczej. Mabi, nawet mając całe ciało w ranach, a stopy od długiego marszu odmrożone i zdarte do kości, nie czuł cienia żalu, że wszyscy mieszkańcy nagle - z dnia na dzień- wyruszyli w szaleńczy marsz. Zresztą było mu wszystko jedno, gdzie umrze. Tegoroczna zima przyniosła zgubę jego rodowi. Ludzie przetrwali mrozy, gigantyczne huragany, niosące od czoła lądolodu wielodniowe śnieżyce tak gęste, że nie można było odróżnić dnia od nocy, napaści wilczych hord. Zniszczył ich dopiero głód. Zabili ostatnie psy. Zjedli rzemienie i odzież ze skóry. Żeby oszukać żołądki, kruszyli korę z drzew, ryli śnieg i skamieniałą ziemię w poszukiwaniu suchych traw. Umierali cicho i bez narzekania na swój los. Nie potrafili zapytać, skąd i dlaczego znaleźli się w świecie, w którym zima, głód i noc są wieczne, a lato, młodość i czas sytości zdarzają się tak rzadko. Ci, którzy przeżyli, nie mieli sił- ani czasu- by układać pogrzebowe stosy. Klnąc i płacząc z wysiłku, zawlekli trupy do szałasu na skraju obozu. Potem podłożyli ogień i odeszli na równinę. Wieczorem zerwał się wiatr, zakręcił pożogowiskiem, poniósł popiół w las. Droga przez równinę nie miała końca. Mabi i Ron szli na czele. Szereg wynędzniałych postaci z godziny na godzinę stawał się krótszy. Najsłabsi najpierw przesuwali się gdzieś na tył. Jakiś czas nadążali za resztą, lecz wkrótce bezlitośnie rósł dystans między nimi a gromadą, aż pozostawali sami, za jedynych towarzyszy mając wiatr, zimne słońce i śmierć. Jedna z kobiet podawała wojownikom włócznię. Nie mogła iść dalej, więc chciała, by ją dobili. Bała się powolnego umierania w nadchodzącym mrozie nocy. Obawiała się też wilków. Prosiła wojowników, aby zadali jej lekką i szybką śmierć. Zawiodła się. Mijali ją obojętnie. Żaden się nad nią nie pochylił: może z litości- a może nie mieli na to siły. Gdy słońce stało w późnozimowym zenicie, zauważyli Dzikiego, ucztującego przy padłym reniferze. Podrażnieni wonią padliny, patrzyli z nienawiścią, jak rozcina skórę na brzuchu byka i wybiera tłuszcz. Był tak zajęty, że wcale ich nie zauważył. Szczęście odebrało mu wzrok i słuch. To na równinie nigdy nie kończyło się dobrze. Mabi wykrzesał z siebie całą energię. Poderwał się, by zadać śmiertelny cios. Był jednak zbyt słaby, by uderzyć dokładnie. Kamienne ostrze toporka minęło głowę Dzikiego i skruszyło kolano. Zaraz podbiegł Ron, kopniakami odrzucił miotane konwulsjami ciało, ugodził oszczepem. Radość odurzyła ich. Ucztowali bez słów. Jedynie wymieniane w pośpiechu spojrzenia mówiły o triumfie. Kolejno dołączali maruderzy. Dobywając resztek sił, biegli, pełzli na czworakach, czołgali się, by spragnionymi palcami wczepić się w padło. Byk, rodzierany dziesiątkami rąk, drgał jakby ożył. Dziki leżał zbyt blisko, toteż razami i kopniakami przesuwali go na bok. Próbował się odczołgać, ale garścią twardą jak skała chwycił go paraliż. Patrzył na nich wielkimi, zasnutymi mgłą bólu oczami. Później ktoś rozgniewany, że nie może docisnąć się do mięsa, odciągnął go za włosy i zakłuł nożem. Uczta trwała całe popołudnie. Gdy na równinę spłynęły pierwsze cienie zmierzchu, znaleźli za zwalonym pniem osłonięte od wiatru miejsce na nocleg. Tuląc się do siebie, układali się do snu. Co chwila wybuchała brutalna, pełna razów i obelg walka o miejsce w centrum kręgu. Silniejsi wypychali słabszych na zewnątrz. Mabi, klęcząc kilka kroków dalej, przypatrywał się temu w milczeniu. Podszedł do niego Ron. - Tej nocy wszyscy zginą.- powiedział cicho. Mabi nie musiał odpowiadać. Było oczywiste, że z nastaniem nocy pojawią się wilki. - Głód odebrał im rozum. Powinniśmy zostać, żeby ich bronić.- powiedział Ron. Mabi wolne przeniósł wzrok z krewnych na Rona. - Musimy iść.- rzekł głucho. W oczach Rona błysnęło cierpienie. - A co z nimi? Mabi nie znalazł słów, by mu odpowiedzieć. Ale gdy sięgnął do sakwy na piersi i poczuł w dłoni tak bliski mu kształt i cieżar, poczuł, że w jego sercu nagle narasta poczucie siły. - Musimy iść. Nie mamy wyboru. TO musi dotrzeć na swoje miejsce. Zostało niewiele czasu. - Ale... - Przyrzekłeś. TO musi znaleźć się TAM! Nie mamy wiele czasu. Jeśli TAM nie dotrzemy, jeśli się spóźnimy, nie będzie nowego życia. Demony wyjdą z mgły. Gdzieś z daleka dobiegło wycie wilka. Z drugiego brzegu doliny zawtórowało mu zawołanie wilczego chóru. Ron drgnął. Zapada zmrok. Wiatr przybiera na sile, niesie mróz i ciemność. Jeśli natychmiast nie ruszą, nie znajdą drogi... Ostatni raz w życiu ogarnął wzrokiem ostatnich z rodu. Wilczy koncert na nikim nie zrobił wrażenia. Obojętni na wszystko, kolejno zapadali w kamienny sen pod czarnym niebem. Mabi ruszył pierwszy. Ron, podpierając się włócznią, zataczając się i potykając, ruszył za nim. Daleko przed nimi majaczył cień góry. |