Kazimierz Rink 
Wokół dramatu pojedynczości - o poezji Małgorzaty Szwedy 
                                                                                                                        
Jeśli przystać na hipotezę, że poezja istnieje od zarania świata, od jego stworzenia, można dojść do  przekonania, że wiersz jako taki jest cząstką Dzieła Stwórcy. Że spod Jego ręki wyszło Słowo, które - jak w przypowieści o Alfie i Omedze - ustanowiło liryczny, acz niekoniecznie, Początek. A o reszcie z upływem wieków, co nie jest żadną tajemnicą, decydowali sami poeci. Po dziś dzień usiłują odpowiadać na pytanie nieobce ich mniej lub bardziej znamienitym poprzednikom. O czym piszę? Jak piszę? W imię czego i dla kogo w gruncie rzeczy? Cóż, łatwiej obłaskawiać naturę pytań i deylematów, trudniej - ważyć nieomylne w tej mierze i osadzane na pewnym gruncie odpowiedzi.
Małgorzata Szweda,  już nie debiutanka przecież, choć młodość w jej próbach poetyckich wciąż wydaje się ważkim i trudnym do przecenienia atutem, na tej akurat niwie nie komplikuje sobie nadmiernie życia. Jej poetyckie ego i wsparte na nim credo wykłądają się nader przejrzyście. Źródeł tej liryki należy doszukiwać się w przywiązaniu do frazy z głośnego już Hymnu o miłości św. Pawła: "tak więc trwają te trzy: Wiara, Nadzieja i Miłość, z których największa jest Miłość...". Ale też warto zauważyć, że autorka Gubię się w uporczywie konsekwentnym drążeniu relacji z adresatem tych wierszy, ze stroną "odbierającą" i jawiącą się w roli "dramatis persone", nie stawia na wersję sentymentalną, uproszczoną, nietrudną do przełknięcia i emocjonalnie neutralną. Przeciwnie, zdaje się za Wisławą Szymborską wikłać w zasadnoczą wątpliwość: miłość szczęśłiwa, czy to możliwe, czy to pożyteczne...". Materia lirycznego żywiołu Małgosi jest zastanawiająco wątpiąca. Lokowana na obrzeżach obsesyjnej niewiary w spełnienie kathartyczną, oczyszczającą moc milości. Programowo podszyta depresją, pesymistycznie mroczna aura tych wydziarganych w słowie, mistrzowsko czasem lapidarnych komunikatów, daje sporo do myślenia. I niepokoi zarazem. Bo miłość w powszechnym mniemaniu uchodzi wciąż za nieodrodną, siostrzaną powierniczkę młodości. Jeśli uważniej wniknąć w tonacje i napięcia tych prowokujących dramatyczne wyznania wierszy, spostrzec można, że za swoiste pojęcia-klucze uznaje poetka takie słowa jak: krzyk, gniew, wina i ból. Motyw co rusz powracającej i odnawiającej się rany zdaje się być wszechobecny nawet w lirykach uruchamiających wątki wyzbyte wspomnianych zabarwień: epicko elegijne i ujmująco zwiewne, kobiece w narracji:
A ciało
Stęsknione otworzy ramiona
Przychodź do mnie
Dotykiem
Jak  rana
Bolesnym
Wychodzi na to, że miłość wypełnia się w przeżywaniu i doświadczaniu bólu. W dotykaniu blizn i zranień niemożliwego. W nieustannym lęku o kruchość i nietrwałość tego, co dopiero się pojawia. I in statu nascendi odchodzi, bo wymyka się wszelkim próbom ocalenia. Rolą (a może i niezbywalną dolą) poety pozostaje zaklinać ów nostalgią przeszyty, rozpadający się porządek rzeczy w gorzkie psalmy, czasem wręcz modlitewne antyfony:
Nie wierz pragnieniu
Wydrzyj tę czułość z oczu
Jak krew z rany
Wyrwij z serca ciepło
Zabij w sobie to uczucie
Mimo, że tu i o wdzie rozbłyskuje pojedynczy odblask nadziei:
Zamknij pamięć
Jeszcze czekam na szepty
Choć serce skaleczone smutkiem
zamknij moje długie życie
W swoich dłoniach
Czasem można popaść w odczucie-wrażenie, że Małgorzata kroi świat swoich wierszy na miarę własnych, rzeczywistych i potęgowanych wyobraźnią, rozterek, rozczarowań i niepowodzeń. Że rozmyślnie nimi manipuluje, by tworzywo wiersza maksymalnie zdynamizować, poetycko uwiarygodnić. Ale czy jest tak w istocie? Na to w jej poezji trudno wciąż szukać jednoznacznie zarysowanej odpowiedzi. Walorem tych wierszy, a pamiętam debiut antenowy Małgorzaty sprzed kilku lat, zawsze była precyzja formalna. Przejrzysta logika, klarowna fraza, intensywna emocjonalność i wyważona intymność. Za sprawą kilku wersów nienagannie zazwyczaj spointowanych potrafila poetka przybliżać nam rzeczywistość, z którą w pełni się identyfikowała. I która pozostawała organicznym, tyleż duchowym, co biologicznym odwzorowaniem jej tożsamości. Pewnie, co niektórzy zarzucą poetce wysublimowany egotyzm, inni egocentryzm, bowiem mamy tu do czynienia z liryką zdecydowanie zwróconą do wewnątrz. W równym stopniu konfesyjną, bo koncentrującą się na - mówiąc językiem filozofii - dramacie bytu indywidualnego. Ale też sama poetka broni się tym szczególnym rodzajem wrażliwości. Intuicyjnej, sensualnej, a jednocześnie dalekiej od pokus łatwej werbalizacji i wszelkiej dosłowności. Właściwie te liryczne miniatury układają się w ujmującą semantykę zmierzającą w kierunku... poematu? I monotematyczność poetyckiego bohatera (alter ego) autorki tej liryki i podporządkowanego mu przekazu nie mają tu nic do rzeczy, bo niewiele w istocie zjawiska zmieniają. Liczy się "osobność", oryginalność jezyka tych wierszy, a tu Małgorzata wciąż jeszcze potrafi swego czytelnika zaskakiwać:
Zanurzam się w Tobie
Z palącymi od niepatrzenia
Oczami
("Sen")
czy
Jak Cię zapytać
O błękit fal
Wrastających w powietrze
Gdy brakuje słów
("Jak zapytać")

Może to nomen-omen krzepiąca prognoza na przyszłość? Bo szansy przełomu w tej dojrzewającej wciąż i krystalizującej się stylistycznie twórczości winna szukać poetka w wyjściu poza świat, który zdaje się ją wchłaniać i zamykać w hipnotycznym kręgu, którego prawie nie przekracza. Pokonanie tej magicznej bariery może oznaczać nową jakość poetyckiego tworzywa. Ale tym bym się na jej miejscu nie trapił. Ważne, że wciąż mówi do nas własnym głosem. I że słuchamy go z uwagą, uczestnicząc w tym misterium jako współodczuwający świadkowie.