Panie Marcelu, chciałabym zapytać
przede wszystkim o tłumaczenie „Pana Tadeusza”, które uczyniło Pana znanym
na całym świecie. Pierwsze wydanie polskiego eposu narodowego,
przetłumaczonego przez Pana na język angielski, ukazało się w 2004 roku w
Londynie. Kto był wydawcą, jaki był nakład i czy prędko potrzebne było
drugie wydanie? Ile wydań zostało zrealizowanych do dnia dzisiejszego?
Nie,
nie. Pierwszym wydawcą był Verand Press (Brandl & Schlesinger), Blackheath
NSW 2004, nakład 1 tys. egzemplarzy. Nakład jest prawie wyczerpany i myślimy
teraz o drugim tutejszym wydaniu. Jestem z tego bardzo zadowolony, bo wydawca
myślał, że więcej niż 200-300 sztuk się tu nie sprzeda. Ta firma ma „copyright”
na Australię, a ja na resztę świata. Następne wydanie było łącznie przez angielskiego
wydawcę (Newman-Hemisphere) i Begell House Inc. w Nowym Jorku. Miałem wspaniały
„lunch” (promocję) w ambasadzie polskiej w Londynie, także w uniwersytetach
gdańskim i wileńskim. Prof. Roman Antoszewski w Auckland w Nowej Zelandii
umieścił osobne wydanie w swojej stronnicy internetowej „Antoranz” poświęconej
poezji polskiej która ma wielu czytelników.
A jak Pan trafił do swojego pierwszego
wydawcy?
Przez
wiele lat tłumaczenie PT było moim „hobby”, na które poświęcałem chwile wolne
od architektury (i od nauk poświęconym zyskania licencjatu w prawie). Koło 1990
zacząłem lekturę gotowych części eposu na radio SBS w ciągu audycji polskiej
prowadzonej przez p. Hanię Sadurską. Słuchacze przekonali mnie, żeby tego tak
nie zostawić. Powiedział mi ktoś, że firma Brandl i Schlesinger zajmują się
wydawaniem poezji. Zatelefonowałem. Trafiłem na pana Andraša Brandl, imigranta
z Węgier – „Co? Pan Tadeusz? Ja to czytałem w węgierskim tłumaczeniu, gdy miałem
20 lat”. Zainteresował się i pięknie wydał, i od tego czasu wydaje wszystkie
moje książki.
Podobno pierwszy raz czytał Pan
„Pana Tadeusza” w tragicznych wojennych okolicznościach. Czy właśnie tamta
lektura i tamte okoliczności spowodowały Pana miłość do naszego wielkiego
eposu?
Niedokładnie. Uciekliśmy zimą 1939 przed Niemcami do Wilna, były wtedy mrozy 30-40
stopni minus, jak Pani właśnie oczekuje teraz w Warszawie (tu w Sydney było
wczoraj też 30-40 stopni, ale plus, nie minus). Wilno było zajęte przez Litwę, a
wkrótce potem przez Sowiety. Wynajęliśmy pokój, na ścianie półka z książkami
gospodyni, Pan Tadeusz i Dekameron. Obie książki rozszerzyły edukację 13
letniego młodzieńca. A obok był uniwersytet Adama i niedaleko klasztor
dominikanów, w którym był uwięziony przyszły wieszcz. Atmosfera więc była
właściwa. Pan Tadeusz został na półce, ale wszędzie w mojej pamięci potem
podróżował – jak z Sienkiewicza „Latarnikiem”.
Tak, to bardzo interesujące
porównanie, dzięki „Panu Tadeuszowi” sienkiewiczowski Latarnik przenosił
się w duchu do utraconej Ojczyzny… z tym, ze zapłacił za to dość wysoka
cenę… Mam nadzieję, że w Pana
przypadku sytuacja nie powtórzyła się w sposób dosłowny…
Kiedy
i w jakich okolicznościach zrodził się u Pana pomysł, aby przetłumaczyć na
angielski dzieło tej wielkości co „Pan Tadeusz’? Słyszałam, że postanowił Pan
dokonać tłumaczenia po obejrzeniu książki przetłumaczonej dla potrzeb rynku
amerykańskiego? Czy tak było i co było aż tak strasznego w tym amerykańskim
„Panu Tadeuszu”?
Po
opuszczeniu Wilna Pan Tadeusz został zawsze ze mną. Po Wilnie Japonia,
Szanghaj, uwięzienie przez Japończyków, cały czas ucząc się angielskiego i
czytając Byrona, Shelleya, Keatsa itd. Po wojnie emigracja do Australii, studia
architektury – i małżeństwo z Philippą. Nudziłem ją zachwytem o PT. Tłumaczyłem,
co miałem zachowane w pamięci, n.p... „Natenczas Wojski chwycił na taśmie
przypięty...” Znalazłem w antykwariacie tłumaczenie prozowe przez G.R. Noyes i
przyniosłem do domu. Nie dałem Philippie tego czytać! Nie tylko że proza, ale napuszona (bo to taka
ważna księga! Więc ‘thou’ zamiast ‘you’, itd). Pozostało tylko, że trzeba kupić
oryginał i zabrać się do tego, pokazać jak Tadzio powinien brzmieć po
angielsku. Gdybym był poznał właśnie już wtedy wydane niezłe tłumaczenie
Kenneth McKenzie’go, to może bym już nie zaczął. Na szczęśnie nie wiedziałem o
tej wersji, tłumaczonej nie trzynastogłoską, ale monotonnym pentametrem. Ja bardzo
wcześnie podjąłem zamiar replikowania mickiewiczowskiego rymu i rytmu.
Jak długi okres czasu poświecił
Pan na tłumaczenie?
Jam
nigdy czasu nie „poświęcił”. Po prostu sobie dłubałem kawałek po kawałku. Po
pewnym czasie te „kawałki” zaczęły się łączyć.
Czy uważa Pan, że czytelnicy
anglojęzyczni mogą dobrze zrozumieć duszę tego utworu? Czy wiedzą na
przykład co znaczy określenie „ostatni zajazd na Litwie”? Czy wiele było
takich zwrotów trudnych do przetłumaczenia i wymagających dodatkowych
komentarzy? Poproszę o przykłady.
Książka
jest oczywiście opatrzona w „explanatory notes”: po pierwsze samego
Mickiewicza, tych które zyskałem z 1955 wydania przez „Czytelnika” i dopełnione
innymi własnemi wyjaśnieniami (a Pani akurat trafiła, z tym ‘zajazdem’, na coś
co powinienem był wytłumaczyć i nie wyjaśniłem). „Duszę utworu”?. Przecież
każdy tłumacz wie, że tłumaczenie jest niemożliwością i pomimo tej wiedzy siedzi
codziennie nad tą niemożliwością. Po pierwsze są inne realia, nie tylko dla
cudzoziemców, ale i dla Polaków, mowa się wciąż zmienia, słowa nabierają innych
konotacji, ‘asesor’ dzisiaj ma inną rolę od asesora 200 lat temu Robi się po
prostu co się może. Kiedy nie było ekwiwalentu, (np. na ‘kontusz’), to
zostawiłem polskie słowo. Ja miałem to szczęście, że byłem tak samo udomowiony w
języku, kulturze, i literaturze angielskiej jak w polskiej. Pani pytanie to
kwestia uczucia, jeśli się nie ma, to lepiej nie zaczynać. I zawsze duch jest
ważniejszy od litery. A że my dalej reagujemy do Szekspira i Molièra, to znaczy
że chronologiczna i geograficzna odległość nie za bardzo nas oddala od oryginałów.
Na jakie pytania związane z
utworem Mickiewicza musiał Pan najczęściej odpowiadać, jakie wątpliwości
musiał Pan wyjaśniać?
W
lekturach dla Australijczyków zawsze starałem się przedstawić historyczne – i
geograficzne – tło eposu. W tym pomagało mi trochę podobieństwo między unią
angielsko-szkocką i unią lubelską. Dużą przeszkodą jest zawsze ignorancja
historii i kultury polskiej. Na ogół ludzie coś wiedzą o Puszkinie; ale
Mickiewicz? Kto to?
Kto był pierwszym czytelnikiem
Pana pracy?
Żona.
Każde słowo, a wracałem może pięć razy do początku, zawsze przeczytałem
Philippie, a ona przy każdej lekturze się śmiała i płakała.
Rozumiem z tego, że cieszył się
Pan pełnym poparciem i akceptacją żony Philippy, w swojej pracy tłumacza,
że miał Pan dzięki niej odpowiedni klimat, który owocował jakością
tworzonego przekładu. A jakie były wrażenia innych członków Pana licznej
anglojęzycznej rodziny?
Najpierw
pobłażające, potem trochę zdziwione, a teraz bardzo dumne. Stephanie (wnuczka)
chwali się dziadkiem w szkole. Oba pokolenia pozowały Philippie chętnie do
ilustracji. Ja sam pozowałem do postaci Jankiela i pijaka. Jeden i drugi łatwy
dla mnie.
Czy może powiedzieć Pan coś
więcej na temat ilustracji, które są dziełem Pana żony?
Jestem
bardzo zadowolony z tego jak złapała
ducha dzieła i charakter postaci. Też się wżyła w epos. Narysowała także
ilustracje do „Słowo – 200 lat poezji polskiej”
Czy nie miał Pan wątpliwości
biorąc się za tłumaczenie księgi uważanej za świetność narodową?
Żadnych
wątpliwości i to z wielu przyczyn: nie podjąłbym się tego, gdybym nie był pewny,
że mogę wykonać tłumaczenie co najmniej lepsze od już istniejących, byłem pewny
że posiadam specjalne kwalifikacje do tego i byłem dosyć głupi, nie zdając sobie
sprawy, że brak mi potrzebnych do takiego przedsięwzięcia długich i głębokich
studiów. No i zacząłem bez żadnych wygórowanych ambicji. Wskoczyłem na konia i
tak się nauczyłem jazdy.
W 2007 roku opublikował Pan
tłumaczenia wierszy poetów polskich (Żydów i Polaków), napisane w czasie
Holokaustu i po nim; a w 2010r. Antologię „200 lat Poezji Polskiej”. Czy
teraz pracuje Pan nad kolejnymi tłumaczeniami?
Antologia
miała pierwszeństwo przed „Echem”. Tłumaczenie PT przez tyle lat stało się
zupełnym nałogiem. Nagle, to los każdego autora, moje ulubione dziecko uciekło
ode mnie. Nie można nałogu tak nagle się pozbyć, to może być nawet
niebezpieczne. I szkoda było, żeby nabyta na Tadeuszu wprawa i umiejętności
miały zardzewieć w nieużyciu. Więc tłumaczyłem dalej, ale teraz krótsze
wiersze, takie jak Konopnickiej czy Tuwima, pamiętane od dzieciństwa. W kolei
publikacja PT zabrała mnie do Londynu do Francji, do Polski i na Litwę. Tam
chodziłem po księgarniach i odkryłem, że polscy poeci nie przestali pisać
wierszy w chwili kiedy Polskę opuściłem, więc wracałem z podróży z walizką
pełną Herberta, Miłosza, Borowskiego, Stachury, Poświatowskiej, Osieckiej...
Odkryłem erotyczne wiersze Leśmiana. Spotkałem się z panią Lipską. Zapełniała
mi się teczka tymi tłumaczeniami. Dla porządku były ułożone alfabetycznie.
Kiedy czytałem oryginały i ich tłumaczenia na audycjach SBS p. Hani Sadurskiej,
p. Hania nazwała program „alfabet poezji polskiej’. Od tego jeden krok do
zrealizowania, że mamy tu zalążek antologii od Mickiewicza do dnia
dzisiejszego. Ale jak je przedstawić w antologii? Alfabetycznie od nazwisk
autorów? Nie. Chronologicznie? Za sucho. Więc zdecydowałem przedstawić je
podług tematu: Poezja, Miłość, Śmierć, Wojna, Holokaust, Wygnanie i Emigracja,
itd. Wtedy odkryłem że miałem proporcjonalnie za wiele na temat holokaustu –
Brandl & Schlesinger wydał je w dwujęzycznym zbiorku p.t. „Echa – wiersze z
zagłady”. „Echa”, dlatego że to nie były tylko wiersze pisane w czasie zagłady,
ale też długo po tym, np. przez Osiecką, Szymborską. Ten zbiorek jest teraz w
drugim wydaniu.
Panie Marcelu, rozmawialiśmy cały
czas o Pana pracy jako tłumacza i o twórczości literackiej… A jak się to
ma do pracy architekta? Kim czuje się Pan przede wszystkim – tłumaczem i
pisarzem czy architektem? Z Pana wypowiedzi można by wyciągnąć wniosek, że
numerem jeden jest literatura. Czy tak? Czy na temat łączenia tych, jakże
różnych dziedzin może Pan powiedzieć coś ciekawego naszym czytelnikom?
Grecy
mieli aż trzy muzy zarządzające poezją, i mieli ogromny wpływ na historię
światowej architektury, była także u nich bogini architektury, Hestia, znana
jako „pierwsza i ostatnia”, choć dużo mniej słynna od muz. Dla mnie włąśnie
była „pierwszą”, choć może nie ostatnią. W 63 roku życia skończyłem także prawo
i dotąd pracuję jako sędzia polubowny w dziedzinie budownitwa. Trudno na życie
zarobić przekładając Mickiewicza! A jeden i drugi zawód przyzwyczaiły mnie bez
wątpienia do pewnego logicznego trybu myśli, który jest bezcenny w pracy
translatorskiej która przejęła teraz większość mojego czasu.
A jakie są Pana plany twórcze na
najbliższą przyszłość?
W
moim wieku już trudno liczyć na przyszłość dużo dalszą niż najbliższa. Ale za
bardzo lubię to robić, żeby dać sobie próżnować. Kiedy pracowałem nad „Echem”,
wyrosło we mnie specjalne uczucie dla twórczości Władysława Szlengla, zabitego podczas
powstania w getcie. Dwujęzyczna antologia tego poety ukaże się za parę
miesięcy, jeśli możliwe około rocznicy jego śmierci w maju 1943. Mam także
prawie gotowy zbiorek wierszy dla dzieci, który czeka na wykończenie. Nie mam
ochoty na tłumaczenie więcej krótkich wierszy ale przyda się może antologia
trzech czy pięciu dłuższych – dotychczas mam gotowe „Ojciec zadżumionych”,
pierwszą pieśń „Beniowskiego” i „Pan Senator” (akt III scena 8) „Dziadów”.
Szukam co najmniej jeszcze jednego dłuższego wiersza; może czytelnicy mogliby
mi zasugerować jakiś poemat?
To dobry pomysł.
Przekażę Panu wszystkie uwagi czytelników, jakie napłyną po ukazaniu się tego
wywiadu.
Życzę realizacji planów
wymienionych przez Pana, a także kolejnych, które na pewno wyłonią się w miarę
urzeczywistniania się kolejnych projektów.
Rozmowę
przeprowadziła Jurata Bogna Serafińska
Warszawa/Sydney,
luty 2012r.
»
|