Romuald Rosiński |
Mam tak mało czasu |
Krajeńskie Stowarzyszenie Kulturalne, Więcbork 2005 |
Opętanie * * * pamięci Waldemara Milewicza dwa tysiące lat po Chrystusie coraz mocniej wierzę w koniec świata z nabitym ołówkiem na progu domu czuwam ostatni komunikat donosi że rośnie destabilizacja wyrazu * * * Frankowi Nastulczykowi słońca komety planety w uporządkowanym ruchu którym kieruje przypadek tak naprawdę wszystko dzieje się w moim głęboko prowincjonalnym jak niektórzy mówią poetycko zapomnianym przez Boga zakątku galaktyki na skrzyżowaniu piątku i weekendu na uprzywilejowanej drodze przejechał autobus w którym mignęła wspomniana niegdyś przez Ciebie Franciszku piękna dziewczyna może byliśmy sobie przeznaczeni nie wiem linie czasu i przestrzeni dłoni są nielinearne i na nic sercu mc kwadrat wszystko jest w uporządkowanym ruchu którym przecież kieruje przypadek wiem tylko że poczułem coś na kształt żalu słonecznie i bezszelestnie zamknęła się kolejna z bram u których z modlitwą o sens siebie stoję a może to zabolało że ta chwila nie ma żadnego znaczenia wobec faktów że 110 pięter spadło nam na głowy a Katherina zmiotła Nowy Orlean dodałem gazu mój samochód przetoczył się przez skrzyżowanie jechałem drogą trzeciej kategorii między ścierniskiem i więdnącym lasem niczym przez biografię czterdziestopięcioletniego mężczyzny i z każdą chwilą byłem coraz bardziej obojętny na wszystko naprawdę mówię to bez ironii * * * mam tak mało czasu by to wszystko zrozumieć ogarnąć co wokół tkwię w sieci uczuć i zależności jak mucha czasem po wielkiej bitwie uda się przedrzeć na brzeg gdzie dolina niczym talerz pełen pomarańczy ale pora wracać * * * pociąg odjeżdża za kwadrans pada ile kropli tyle słów chciałbym powiedzieć ale mogę tylko trzymać parasol tak aby żadne słowo nawet cię nie dotknęło * * * za oknem jesień we mgle ugrzęzły gwiazdy nocne pociągi zwołują się do lotu a ja za siedmioma lasami za górą myślami znów nad naszą rzeką kolejny raz palcem na szybie piszę Twoje imię * * * mój telefon się zepsuł pękło mu serce albo coś w tym stylu przetrwał dzielnie każde Twoje słowo zabiło go milczenie które potem zapadło * * * między drzewami drżące cienie na polanie blada plama słońca ścieżka nagle się urywa nikt nie wie skąd dokąd dlaczego tylko leśne ptaki znają wszystkie tajemnice tajemnice odchodzą z ptakami ostatni dzień września chłodno przemija * * * dzień sześćdziesiąty trzeci boli tak samo wszystko zbyt wolno zaciera się w pamięci śnieg zakrył drogę i pola między jabłoniami w sadzie przysiadły czarne ptaki a ja kolejny list piszę do szuflady * * * kurczowo trzymam się zielonego liścia i promienia słońca a wokół mojego domu na wilczych łapach zima się skrada sypie śniegiem w okno listy w moim biurku w papierowe kwiaty zmienia * * * to było dawno dziś nie ma już nic z tamtego świata mgła między nami zamieniła się w rzekę potem w ocean tylko czasem gdzy słyszę muzykę Oldfielda tę samą z którą wówczas jechałem do ciebie nagle zdaję sobie sprawę że wciąż noszę w sercu ten kamyk ze strumienia na przekór wodzie cały w słońcu chwilę przed nocą Podróż do ziemi nieświętej * * * ranek w wiosce płacze dziecko ktoś się śmieje kobiety rozpalają ogień mężczyźni wkrótce ruszą w pole piję kawę palę papierosa w raju pomiędzy pustynią i rzeką na niebie coraz więcej smug po bombowcach * * * telewizja tu nie dojechała gniją owoce w sadzie wypada ziarno z kłosa zarastają trawą drogi w cztery strony świata nikt nikogo nie nienawidzi nie boi się nie przeklina nie płacze w dolinie niczym ogłupiałe kwoki przysiadły puste domy nad nimi w zwierciadłach chmur przeglądają się chemiczne anioły śmierci * * * jechaliśmy dwanaście godzin by zrobić reportaż o życiu hodowców z przełęczy Usur szukaliśmy idyllicznej wioski pochylonej nad rzeką wplecionej w szachownicę pastwisk zielonych znaleźliśmy ścianę ognia od początku ziemi do końca nieba komputery rakiet czasami zawodzą * * * żołnierze chłopaki ich samochód zakurzony z przestrzeloną szybą na drzwiach zdjęcia z Playboya na tylnym siedzeniu karabin i Biblia * * * strach był silniejszy od niej gdy nadleciał samolot uciekła do rowu zostawiając dziecko samolot odleciał został lej po samochodzie i dziecku nie widzi płonącego krzewu nie czuje dymu w którym stoi bliska obłędu krzyczy patrząc na swoje puste dłonie Źródło w zimnym słońcu * * * kiedyś zbudowaliśmy statek i przepłynęliśmy ocean aż do szopy dziadka ale potem nam nie wyszło Tadeusz zrobil doktorat ze zbiórki złomu ja spaliłem powieść po Ryśku ślad zaginął tylko maszt naszej łajby zapuścił korzenie na środku sadzawki * * * w moim miasteczku chłopcy bawią się klockami młodzi budują wieże do nieba starszym wszystko rozsypuje się w rękach najstarsi nie wierzą że można coś z tego ułożyć * * * Elunia maluje las w błękicie i zieleni zając wygrzewa się w słońcu ptak lata wysoko Ela maluje las w kolorach krwi i błota zająca zabito ptaka już nie ma Elżbieta maluje las jedną czarną plamą nieba nie widać * * * gdy wieje wiatr od słońca poeci galaktyczni wandale na mlecznej drodze wypisują wiersze na wielkim wozie rysują nieziemskie graffiti wybucha kosmiczna awantura zjawia się policja pałuje chłopaków z polskiego a oni wciąż bujają w obłokach i nie chcą zejść na ziemię * * * w moim domu zamieszkały karaluchy chroboczą w snach podgryzają marzenia wygrzewają się w sekretach nie ma sensu walczyć nauczyłem się mówić nasze na dom pokój karaluchy nawet na wycieczce za miasto chmura ma obły kształt owada wieczorem zasypiam szczęśliwy ostrożnie by nie zbudzić karalucha * * * myślałem że chociaż wiosenne ptaki nie podlegają prawu ciążenia ziemi serca rozumu ale kiedy znalazłem ptaka rozbitego o ziemię i dowiedziałem się że mewy popełniają samobójstwo na przyklad z miłości zrozumiałem że tak naprawdę wiosna to tylko zapowiedź zimy a ja jestem bratem wróbla śmiesznego stworzenia karmiącego się okruchami * * * stary poeta już na emeryturze muzyka z płyt - głosy umarłych filmy - obrazy tych którzy odeszli pięknych młodych gniewnych pochłonęła ziemia nawet Che był jednak tylko idiotą stary poeta grubym pledem grzeje słowa na chwilę przed wiecznością zmarznięte do bólu i już tylko termofor może przynieść ulgę * * * nic się nie zmieniło tylko brzoza posiwiała i rzeka nie ma tyle sił co kiedyś a ja trzydzieści lat walczę ze sobą i nie mogę znaleźć słowa by to wszystko nazwać co niebo gwiazdy i księżyc porusza wokół brzozy co słońce nad jeziorem u jej stóp pochyla * * * ale trzeba dalej iść przecież z upadków ludzie wyżej się podnoszą po stracie miłości młodości maszerują odkrywają więc ostatnia flaszka do dna świtu wiersze samotne od jutra nowa droga ani kropli do ust i do żył poezji aby nie powrócić w miejsce to samo |